Aleksander Doba, Super Kolos 2011: Nigdy nie miałem dosyć

Ilość wyświetleń: 60856 - Dodano: środa, 11 kwietnia 2012 17:49

Aleksander Doba, Super Kolos 2011: Nigdy nie miałem dosyć

- Czułem się jak Syzyf. To mnie wykańczało, psychicznie. Im bardziej prąd mnie cofał, tym dłużej i mocniej wiosłowałem. Po pięciu dniach nagle zorientowałem się, że znów jestem w tym samym miejscu – opowiada Aleksander Doba, laureat Super Kolosa 2011 i pierwszy człowiek, który przepłynął kajakiem Atlantyk z Afryki do Ameryki Południowej, wykorzystując wyłącznie siłę własnych mięsni (i woli)

Potężna, siwa broda, długie włosy, głębokie bruzdy na czole. Trochę Robinson Cruzoe, trochę Rasputin (no, gdyby nie ta siwizna). Silne ręce. I skóra kogoś, kto większą część życia spędził pod gołym niebem. - Byłem kiedyś szybownikiem - mówi. - Coś wspaniałego. Lecisz szybowcem, jest cicho, w powietrzu słychać tylko delikatny szum. Przeżycia niesamowite. Wśród szybowników mówiło się, że nic nie zastąpi latania.

     
Nic, a co dopiero kajak. Tymczasem w wieku lat 65 Aleksander Doba znalazł się sam na środku oceanu w – siedmiometrowej co prawda, ale jednak – łupinie. Jak?

         

Młoda żona i wojsko

        

- Od małego miałem chęć poznawania świata – wspomina. – Najpierw najbliższej okolicy, potem tego, co trochę dalej. Turystyka piesza, nizinna, górska, rower, żeglarstwo i w końcu te szybowce. Przelatałem na nich łącznie 250 godzin. Ale po studiach w Poznaniu i odpracowaniu trzech lat stypendium w rodzinnym Swarzędzu, przeniosłem się za chlebem do Polic. A tam warunki do latania były o wiele gorsze.

      
W dowolnej kolejności: morska bryza, młoda żona, rejon nadgraniczny. – Gdy tylko miałem czas, jechałem na lotnisko. Ale zamiast latać, wpadałem we frustrację. Latało wojsko – opowiada. – Wracałem do domu, żona pytała: „Polatałeś?”. No, nie polatałem. I w końcu musiałem to zostawić.

      
Ale przecież nie dla siedzenia w domu w kapciach.

        
Doba kontynuuje: - Kolega z zakładów chemicznych w Policach lubił wędrować palcem po mapie, potem coś zaczął przebąkiwać o jakimś spływie, namówił mnie, skusiłem się i tak wciągnąłem się w te kajaki. Spodobało mi się.

         

No, raczej.

          

Coraz dalej

               

Spośród wszystkich 49 województw, na które do roku 1998 podzielona była Polska, Doba nie pływał kajakiem tylko w Łódzkiem. Ale czy widział tam kiedyś ktoś jakąś wodę?

      
W 1989 r. przepłynął Polskę „po przekątnej” – z Przemyśla do Świnoujścia (1149 km w 13 dni), ustanowił też dwa rekordy. – Pływałem wtedy sporo ze znajomym z Berlina, Hannesem Ruhle. On mnie zapraszał do Niemiec, ja jego do nas. Któregoś dnia spytał mnie, jaki jest rekord Polski w ilości kilometrów przepłyniętych kajakiem w ciągu jednego roku. Nie miałem pojęcia – wspomina Doba. – „Bo rekord NRD jest 4600 km”, mówi. No to się wziąłem do roboty i go poprawiłem. Wyśrubowałem też przy okazji rekord Polski: 5125 km, z czego tylko 100 km po tej samej trasie.

         
W tych wszystkich liczbach łatwo się zgubić, ale Doba zna je na pamięć. Rok 1991: pierwsze przepłynięcie kajakiem wzdłuż całej morskiej granicy Polski (z Polic do Elbląga). Rok 1998: wyprawa przez Niemcy i dookoła Danii – 2719 km w 57 dni. Im dalej, tym dłużej. – Największym problemem był urlop. Przecież ja wtedy normalnie pracowałem! - tłumaczy dziś już emeryt. - Po zakończeniu wyprawy do Niemiec i Danii poszedłem do dyrektora generalnego firmy. Zakłady trochę mi pomogły finansowo, więc chciałem podziękować. A dyrektor: „Panie Aleksandrze, to my powinniśmy dziękować panu. Wszyscy tu w firmie śledziliśmy pana postępy, kibicowaliśmy panu”. To ja na to: „Bo wie pan, szykuję teraz taką większą wyprawę, wokół Bałtyku. Przydałby się trochę dłuższy urlop”.

     
W takich okolicznościach - kto by odmówił?

      
A jak nieobecności w domu znosiła młoda żona? – Różnie – chwila zastanowienia. - Różnie.

       
W samym tylko roku 1989 kajakarz z Polic spędził na wodzie 108 dni. W praktyce: prawie wszystkie soboty i niedziele, cały 26-dniowy urlop, do tego niejedno popołudnie. Doba: - Sporo, fakt. Ale żonę też w końcu zaraziłem tą pasją. Pływa, tak samo jak i moi dwaj synowie.

         

Jonasz (argumenty filozofa)

     

Rozmawiamy podczas 5. Krakowskich Spotkań Podróżników, prologu Kolosów 2011. Do Olka Doby ciągle ktoś podchodzi, wita się z nim, pozdrawia: „Jak długo zostajesz? Koniecznie musisz do nas wpaść”, itd. Jesteśmy jakieś 700 km od jego domu, a można odnieść wrażenie, że ten facet o wyglądzie rozbitka zna tutaj prawie każdego. – Lubię towarzystwo, spotkania z ludźmi, pustelnikiem nie jestem – potwierdza Doba.

       
Rok 1999: kajakiem dookoła Bałtyku. 4229 km, 80 dni. Sam. Rok 2000: kajakiem za koło podbiegunowe, z Polic do Narwiku. 5369 km, 101 dni. Sam. Rok 2009: kajakiem dookoła Bajkału. 1954 km, 41 dni. Sam.

           
- Tak wyszło – próbuje tłumaczyć Doba. – Z jednej strony bardzo często miałem do wyboru: płynę sam albo wcale. Czyli wyboru nie miałem. Z drugiej – niestety, działam jak Jonasz. Jeśli wyprawa, zwłaszcza pomysł na nią, nie jest moja, przynoszę pecha.

          
Tak było np. w roku 2008, gdy Dobie, Piotrowi Owczarskiemu i Jerzemu Switkowi nie udała się próba przepłynięcia kajakami kanału La Manche, przede wszystkim zaś cztery lata wcześniej, podczas pierwszej przymiarki Doby do Oceanu Atlantyckiego. – Tamta wyprawa! – Kajakarz wzdycha i się uśmiecha. – To było zderzenie. Paweł Napierała to jest wspaniały człowiek i ma doskonałe pomysły, ale niektóre z nich są trochę zbyt oderwane od rzeczywistości. W dodatku on – filozof, ja – inżynier. Gdy na etapie przygotowań zacząłem, tak po inżyniersku, sprawdzać te jego koncepcje, co rusz coś mi się nie zgadzało. Ale za to potrafił mnie tak zagadać, że ostatecznie argumenty filozofa przekonały inżyniera i uwierzyłem, że damy radę przepłynąć Atlantyk.

          
Nie dali. Wystartowali z portu Tema w Ghanie, ale do Brazylii nawet się nie zbliżyli: wyprawa trwała zaledwie 42 godziny. O niepowodzeniu zdecydowały drobne niedociągnięcia i ogromne przeciążenie kajaków. Ale nic to – okazało się bowiem, że kto raz uwierzy w możliwość przepłynięcia kajakiem oceanu, łatwo się nie zniechęci.

          
Paweł Napierała spróbował jeszcze raz, w roku 2009. Tym razem z Wybrzeża Kości Słoniowej. I tym razem też bezskutecznie. Natomiast Doba i jego specjalnie przygotowany na tę próbę kajak „Olo” 26 października 2010 roku znaleźli się na wybrzeżu Atlantyku w Dakarze.

       

"Olo", czyli siedmiometrowa "łupina"

           

Kajak, którym Aleksander Doba pokonał Atlantyk, został zaprojektowany specjalnie na tę okoliczność przez Rafała Głodka, Michała Klimka oraz Radosława Zygmunta pod kierownictwem Andrzeja Armińskiego i zbudowany w stoczni tego ostatniego w Szczecinie. Długi na siedem metrów i szeroki na metr kadłub z pięcioma przedziałami wodoszczelnymi wykonano z przekładkowego laminatu węglowo-aramidowego. Stateczność na dużych, załamujących się falach zapewniają charakterystyczne pałąki, zapobiegające długotrwałym przechyłom powyżej 75 stopni. W części dziobowej znajduje się niewielka kabina z miejscem do spania.

 

        

Nie ma się z kim pokłócić

         

- Im więcej czasu mija od wyprawy przez Atlantyk, tym mniej dokuczliwych jej momentów pamiętam – opowiada Doba. – Już nawet żona mnie strofuje, że to wszystko za bardzo wygładzam.

           
A było tak: 99 dób spędzonych na oceanie, wsteczne prądy, zmęczenie, bolesne zmiany na skórze od długotrwałego działania soli, a przede wszystkim całkowita samotność.

          
- Pewnie, że byłem na to nastawiony psychicznie – tłumaczy. – W dodatku miałem ze sobą dwa telefony satelitarne (podwójne miałem zresztą wszystkie urządzenia elektroniczne, tak na wszelki wypadek), utrzymywałem więc co kilka dni łączność ze światem, ale brak możliwości bezpośredniego kontaktu z żywym człowiekiem plus świadomość, że na nikogo poza sobą nie mogę liczyć, ze wszystkim muszę sobie poradzić sam, wszystko przewidzieć – to było naprawdę męczące. Cóż, człowiek jest istotą społeczną, po prostu. Mówieniem na głos do ryb i do ptaków wszystkich potrzeb się nie zaspokoi. Żebym się chociaż miał z kim pokłócić – ale nie, nikogo, zupełnie.

          
Przez ponad trzy miesiące jedyną, nazwijmy to, namiastką relacji międzyludzkich było dla Aleksandra Doby obserwowanie statków: - Mniej więcej co dwa tygodnie coś przepływało. Kilka razy statki ewidentnie zmieniły kurs, by zbliżyć się w moim kierunku. Były pozdrowienia, jakieś gesty towarzyskie. Ciągle z daleka, ale nawet to podnosiło na duchu – mówi Doba.

         
Za to, wbrew temu, co można by sądzić, na oceanie ani przez chwilę nie było nudno. – Ocean nigdy nie jest gładki, ciągle coś się na nim dzieje – wyjaśnia kajakarz. – Fale były zazwyczaj wysokie na dwa-trzy metry, ale zdarzały się też takie na osiem.

            
A do tego Dobę nieustannie znosiło. Wystarczy rzut oka na trasę, którą przebył: dwie pętle, raz w prawo, raz w lewo i 5400 km na odcinku, który w linii prostej mierzy 3200 km. – Nie miałem kłopotów z nawigacją, chociaż niektórzy myśleli, że pomyliłem kierunki – mówi. – Problemem były wyłącznie wiatr oraz woda.

             
Trudno się dziwić, skoro większość trasy przebiegała w obszarze działania Prądu Północnorównikowego Wstecznego. Kilka godzin intensywnego wiosłowania, chwila odpoczynku, może jakaś drzemka, bo spać przecież też kiedyś trzeba, i Doba wracał w to samo miejsce, z którego z mozołem rozpoczynał dany odcinek. – Trasę wybrałem przed wyprawą wspólnie z Andrzejem Armińskim, żeglarzem, właścicielem stoczni i konstruktorem mojego kajaka. I to był dobry wybór – przekonuje Doba. – Kierowaliśmy się przede wszystkim tym, żeby było bezpiecznie. Owszem, do pewnego momentu musiałem zmagać się z tym cholernym prądem wstecznym, ale dzięki temu uniknąłem huraganów.

        
Bo z prądem, co najlepiej potwierdził, dobijając w końcu do brazylijskiego wybrzeża, Doba był sobie w stanie poradzić. A przy sztormie mogło być różnie. Za nadmiar atrakcji wystarczyły kilkugodzinne burze. – Pierwszą przesiedziałem w kabinie – wspomina. – Czułem się paskudnie, na nic nie miałem wpływu, rzucało mną. Kajak został co prawda skonstruowany tak, że wywrotka na pełnym morzu raczej mi nie groziła, ale bezsilność, poczucie, że na nic nie mam wpływu, strasznie mnie zdołowały. Wszystkie następne burze spędziłem już zatem w kokpicie, z wiosłem w ręku. Nadal miałem niewielki wpływ na to, co się ze mną dzieje, jednak mogłem przynajmniej starać się reagować i próbować wyprowadzić kajak z obszaru burzy.

         

{gallery}sylwetki/doba/gal1{/gallery}

        

Czternaście kilogramów później

           

W końcówce rejsu do problemów z wiatrem i prądem (Dobę zaczęło znosić ku Gujanie Francuskiej – gdyby tam wylądował, bardzo skomplikowałoby to logistykę) doszła awaria elektrycznej odsalarki, urządzenia kluczowego, gdy myśli się o powrocie z rejsu. – Przez ponad miesiąc musiałem używać odsalarki ręcznej – opowiada policzanin. – Byłem tym wszystkim już naprawdę wyczerpany. Z uwagi na późniejszy transport kajaka brałem pod uwagę lądowanie jedynie w ujściu dużej rzeki z portem. Początkowo miała to być Fortaleza, ale ostatecznie padło na Acarau. W tych ostatnich dniach moja mobilizacja sięgnęła granic wydolności mojego organizmu. Eksploatowałem się ponad normę, wiosłowałem kosztem snu, nie mówiąc nawet o wypoczynku, byle tylko wpłynąć w ujście rzeki.

           
2 lutego 2011 roku Aleksander Doba mógł wreszcie odsapnąć. Lżejszy o czternaście kilogramów (- Jeden kilogram na każdy tydzień wyprawy: całkiem skuteczna kuracja odchudzająca – mówi) stanął na amerykańskim lądzie. Choć samotny trawers Atlantyku kajakiem powiódł się wcześniej trzem osobom, żadna z nich nie dokonała go, płynąc z kontynentu na kontynent, a tylko jeden śmiałek przed Dobą nie posiłkował się przy tym napędem żaglowym.

            
Przyszedł czas na celebrowanie sukcesu?

        

Samotnie przez Atlantyk

           

Pierwszym człowiekiem, który przepłynął Ocean Atlantycki kajakiem był Niemiec Franz Romer. Dokonał tego w roku 1928, startując z Wysp Kanaryjskich i docierając do Portoryko. 28 lat później jego rodak Hannes Lindemann powtórzył ten wyczyn na trasie z Wysp Kanaryjskich na karaibską wyspę St. Martin. Obaj Niemcy wspomagali się podczas tych rejsów napędem żaglowym. Kolejne przejście Atlantyku kajakiem miało miejsce dopiero w roku 2001. Brytyjczyk z Kornwalii, Peter Bray, potrzebował 76 dni wiosłowania, by z Nowej Funlandii dopłynąć do brzegów Irlandii.

       

Po długim namyśle

             

- Czy ja jakoś specjalnie trenuję? – Doba wydaje się tym pytaniem zaskoczony. – Przez całe życie, bez względu na pogodę, do pracy w Zakładach Chemicznych „Police” dojeżdżałem na rowerze. To jest aktywność mocno hartująca i pozwalająca utrzymać formę.

         
Od pięciu lat Doba jest jednak na emeryturze.

        
- Nadal jeżdżę na rowerze, uczestniczę w pieszych rajdach, ale żeby tak specjalnie chodzić na siłownię? – krzywi się. – Nie, nawet nie biegam. Mam za to działkę, która wymaga ode mnie trochę pracy.

         
Wróćmy zatem na wybrzeże Atlantyku i zobaczmy, co 65-letni działkowicz zrobił, kiedy już przepłynął kajakiem ocean.

         
- Plan był taki, że z Brazylii płynę do Stanów Zjednoczonych, a potem wracam z Nowego Jorku na kanał La Manche znów przez Atlantyk – tłumaczy Doba, jakby opisywał pomysł na weekendową wycieczkę za miasto. – Okazało się jednak, że ze względu na warunki pogodowe, jest już na to za późno. I wtedy Andrzej Armiński, który przyleciał do mnie do Brazylii, żeby pomóc mi przy kajaku, rzucił: „A może wybrałbyś się na Amazonkę?”. Po długim namyśle, który trwał u mnie dokładnie cztery minuty, odpowiedziałem: „Dobra! Płynę na Amazonkę”.

        
Doba nie przypuszczał, jak bardzo zatęskni wkrótce za atlantycką samotnością.

         

Rewolwer przy skroni, czyli realność utraty życia

          

Najpotężniejszą rzekę świata jak dotąd spłynął kajakiem od źródeł aż do ujścia wyłącznie jeden człowiek: Piotr Chmieliński (towarzyszący mu na wodzie przez większość wyprawy sprzed ponad ćwierć wieku Amerykanin Joe Kane napisał potem o tym doskonałą książkę „Z nurtem Amazonki”). - Olek jest niesamowity – mówi o Dobie Chmieliński. - Z tą swoją brodą i dzięki wyjątkowej osobowości wszędzie potrafi zdobyć serca ludzi.

         
Prawie wszędzie.

         
Choć Doba nie zamierzał w pełni powtórzyć wyczynu polsko-amerykańskiego duetu z połowy lat 80. ubiegłego stulecia, bo ze swoim dużym, oceanicznym kajakiem nie miał czego szukać w górskich partiach rzeki, jego plan i tak był bardzo ambitny. Po przetransportowaniu sprzętu, wieczorem 23 maja 2011 roku działkowicz z Polic znowu był w swoim żywiole: z miejscowości Yurimaguas w Peru rozpoczął spływ Rio Huallaga, jednym z dopływów Amazonki. Do mety w Belém miał ponad 4000 km.

           
Nie udało się, chociaż tym razem ani wiatr, ani prąd nie stanowiły problemu. – Te same parametry kajaka, które sprawiały, że na oceanie czułem się bezpieczny, czyli jaskrawy kolor i duże rozmiary, na Amazonce powodowały zagrożenie – wyjaśnia Doba. – Nietypowa jednostka zwracała na siebie uwagę. Nie zawsze tylko życzliwych albo ciekawskich.

           
W krótkim odstępie czasu Polak został dwukrotnie napadnięty i obrabowany. – Z rewolwerem przystawionym do skroni nie zastanawiasz się, ile stracisz, byle to nie było życie – relacjonuje spokojnym tonem. – Za pierwszym i drugim razem oddałem bandytom wszystko, co chcieli wziąć.

        
Sprawdzać na własnej skórze, jak ma się do rzeczywistości powiedzenie, że do trzech razy sztuka, już nie chciał. W Manaus przerwał spływ i do Belém dotarł statkiem. Niedługo potem doszła do niego wiadomość, że dwoje jego przyjaciół, Celina Mróz i Jarek Frąckiewicz, jak on – doświadczeni kajakarze nagradzani podczas Kolosów, zostało pod koniec maja napadniętych i zamordowanych w trakcie spływania peruwiańską rzeką Ukajali. – To byli naprawdę wspaniali ludzie. Poczułem wtedy realność utraty życia – opowiada Doba. – Na szczęście udało mi się jakoś zachować optymizm i chęć do kontynuowania wypraw. Wierzę, że Amazonka to mimo wszystko wypadek przy pracy. Wierzę też w swoją szczęśliwą gwiazdę i w swojego Anioła Stróża, który - to prawda - musi się czasem nieźle napracować, żeby wyciągnąć mnie za uszy z tarapatów.

         
Po tych doświadczeniach Doba poleciał z Brazylii do Stanów Zjednoczonych (gościł go tam właśnie Piotr Chmieliński i pozostali członkowie słynnej wyprawy Canoandes'79), a następnie, po dokładnie roku i jednym dniu nieobecności, wrócił do Polski. W marcu 2012 roku odebrał w Gdyni Super Kolosa za całokształt osiągnięć kajakarskich, zaś na początku kwietnia został nawet wybrany patronem szkoły podstawowej (w Iwięcinie, województwo zachodniopomorskie). – Ja jeszcze żyję, a tu taka wiadomość. Szok! – skomentował, gdy się o tym dowiedział.

       
A co się stało z kajakiem? Został w Belém. I czeka.

          

Nie będzie łatwo trafić w Markizy

           

- Siedzieliśmy kiedyś na jakimś spotkaniu, był chyba marszałek województwa, generalnie ważne osoby, a do tego ja i Olek – wspomina Piotr Sudoł, szczeciński podróżnik, który od lat śledzi poczynania Doby. – Kiedy Olek opowiadał o Atlantyku, było miło, ale gdy przeszedł do tego, że szuka funduszy na kolejną wyprawę, nie bardzo miał kto podchwycić temat. Wstałem i mówię: „Proszę Państwa, doceńmy to, z kim mamy do czynienia. Ten tu Olek Doba z Polic to człowiek światowego formatu, jeden z największych współczesnych podróżników. I mamy szczęście, że możemy z nim siedzieć przy jednym stole”.

             
Piotr Chmieliński: - Po Atlantyku mówiłem mu: „To ci wystarczy, cholera jasna, wróć do żony!” Ale rozmawiałem z nimi teraz, tzn. z Olkiem i z jego żoną, Gabi, i widzę, że Olek już ją przekonał, że nie da rady zatrzymać go w domu. Z całego serca życzę mu, by tę wyprawę zrealizował, bo to jest ogromne, ogromne przedsięwzięcie.

      
Doba: - To było jak naturalny proces. Przez całe życie nabierałem doświadczenia, sprawdzałem się, w każdym momencie wiedziałem, na co sobie mogę pozwolić. Poprzeczkę podnosiłem stopniowo, ostrożnie. To przecież nie jest tak, że ja sobie tu pływam gdzieś po okolicy i nagle mówię: „Bach! Zrobię wielką wyprawę na Pacyfik”.

         
Na Pacyfik? Tak, to wcale nie metafora. – Przepłynąłem jak na razie tylko jeden, stosunkowo wąski ocean, czyli Atlantyk, więc teraz chcę się przymierzyć do czegoś szerszego. – Doba co prawda się śmieje, ale wszystko się zgadza: aktualnie przygotowuje się do pierwszej w historii kajakarstwa próby przepłynięcia największego oceanu świata. Trasę podzielił na dwa etapy: z Ekwadoru na Wyspy Galapagos (nieco ponad 1000 km), chwila odpoczynku i dalej na Markizy Francuskie – w linii prostej 5600 km.

          
Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem (w wolnym tłumaczeniu: jeśli uda mu się zebrać pieniądze), Doba wyruszy na początku roku 2013.

            
- Kiedy płynąłem przez Atlantyk, musiałem tylko trafić kajakiem w Amerykę. To jest jednak spory kontynent, w dodatku wiedziałem, że leży na zachodzie, więc nie była to wielka filozofia. Teraz – tłumaczy z przymrużeniem oka Doba – zadanie będzie nawigacyjnie o wiele trudniejsze, bo będę musiał trafić swoim kajakiem w Markizy, a te są w skali oceanu jak drobne pyłki. Jeśli je przeoczę, następne wyspy będę miał za kilka tysięcy kilometrów.

            
Czy takie przedsięwzięcie to jednak nie kuszenie losu? – Oczywiście, moje wyprawy są w pewnym stopniu ryzykowne – odpowiada już na poważnie kajakarz z Polic. – Ale zdając sobie sprawę z potencjalnych niebezpieczeństw, staram się ich unikać. Nie pcham się w sytuacje, w których mogę sobie nie poradzić. Tego mnie m.in. nauczyło samotne pływanie: ponieważ w krytycznym momencie nie będzie nikogo, kto mógłby mi pomóc, lepiej unikać nadmiernego ryzyka. Naturalnie nawet najlepiej przygotowany, nie mogę wykluczyć, że coś albo ktoś mnie zaskoczy. Poza tym najwięcej ludzi i tak umiera w łóżkach.

          
Doba w swoim kajaku łóżka nie ma.

          

Słuchajcie, tam jest taka odnoga

            

No, a tak w ogóle, to po co to wszystko? Oprócz samotnych wypraw na trasach liczących po kilka tysięcy kilometrów, Dobie zdarza się też pływać z rodziną i z przyjaciółmi. – Jak wspominałem, żona i synowie też lubią kajaki. Tylko, że oni to tak „normalnie”: trochę popływać, potem posiedzieć przy ognisku, pośpiewać. A mnie pływanie po jakimś jeziorze czy stawie, tam i z powrotem, rekreacyjnie, nigdy nie interesowało. Ja zawsze chciałem poznawać nowe. Nowe rzeki, nowe trasy, ciągle dalej, gdzie mnie jeszcze nie było – mówi z przekonaniem. – I nigdy nie miałem dosyć. Gdy organizowałem wyjazdy z klubem kajakowym „Alchemik”, działającym przy zakładach w Policach, zdarzało się, że pod wieczór, kiedy wszyscy już padali na pysk ze zmęczenia, zarządzałem biwak, jadłem coś i mówiłem: „Słuchajcie, jak tu płynęliśmy, minęliśmy po drodze taką odnogę. Nie czekajcie na mnie. Ja sobie tam teraz jeszcze podpłynę i sprawdzę, dokąd ona prowadzi”.

         

[Piotr Tomza]

             

Historię Aleksandra Doby znajdziesz również w książce "Pokolenie Kolosów".