Atlantycki tryptyk Olka Doby | Bilans zamknięcia

Ilość wyświetleń: 3150 - Dodano: wtorek, 05 września 2017 01:44

Przed wejściem do portu. Fot. Piotr Chmieliński

3 września o godzinie 12.45 w Le Conquet, około 30 kilometrów od Brestu, Aleksander Doba oficjalnie zakończył Trzecią Transatlantycką Wyprawę Kajakową. Nie przypadkiem na ląd wyszedł kwadrans przed trzynastą – dokładnie o tej samej godzinie wypłynął 16 maja z Zatoki Barnegat w stanie New Jersey w Stanach Zjednoczonych. W tym czasie przepłynął trasę północnoatlantycką liczącą około 3000 mil morskich w linii prostej, faktycznie jednak przewiosłowawszy ponad 4150 mil.


Końcowy etap podróży był niezwykle emocjonujący i trudny do przewidzenia, jeśli chodzi o miejsce lądowania. Był także ogromnie wyczerpujący dla Olka, z uwagi na warunki panujące na oceanie i warunki pogodowe.

Dziesięć dni przed finałem

Miesiąc wcześniej Olek zdecydował o zmianie punktu docelowego, którym pierwotnie była Lizbona i postanowił dopłynąć do Hawru. Już na europejskich wodach Atlantyku, wiatry zaczęły znosić go na północ w kierunku Kornwalii. Krążenie pomiędzy wyspami archipelagu Scilly groziło rozbiciem o skały. Pilotowany przez Kapitanat Portu St. Mary’s wpłynął do spokojnej zatoki, by poczekać na sprzyjające wiatry umożliwiające wejście do Kanału La Manche. Prognozy pogody jednak nie układały się pomyślnie dla realizacji powziętego planu. „Za kilka godzin chcę wypłynąć na południe, w kierunku Brestu. Chcę dopłynąć do kontynentu! Dokąd dopłynę i kiedy?” – napisał do mnie Olek w niedzielne południe. Faktycznie wkrótce wyruszył w kierunku francuskiego wybrzeża. Niestety, wiatry zaczęły znosić go z powrotem na ocean. Okazało się, że im bliżej lądu tym trudniejsza stawała się odpowiedź na pytanie „dokąd dopłynę i kiedy?”

Dwa dni przed finałem

Okolice Pointe Saint- Mathieu, niespełna 30 kilometrów od Brestu. Słońce zachodzi za jedną wysp, które strzegą wejścia do zatoki. Za tę większą. Na horyzoncie maluje się przynajmniej kilkanaście wysp i wysepek, tworzonych przez wystające z wody głazy. Jak mówi Gauillame, właściciel łodzi motorowej, którą dzień wcześnie podpłynąłem do Olka, każda z nich „ma na sumieniu” niejeden statek i niejedną łódź. Współcześnie, elektroniczne urządzenia nawigacyjne w znacznym stopniu ograniczają zagrożenie roztrzaskania się o skały, ale dla takiej jednostki, jak „OLO” ciągle jest ono aż nadto realne.

- Wiatr jest dość silny. Boję się, że wrzuci mnie na głazy. Schowałem się za wysepkę, która osłania mnie. Za kilka godzin wiatr powinien nieco ustać. Zastanawiam się, co zrobić w tej sytuacji – mówi Olek przez telefon.

Światło latarni morskiej i specyficzny kształt jednej ze skał, które sobie nawzajem opisujemy pozwalają mi określić położenie kajakarza. Przez okular lunety zainstalowanej na murach ruin opactwa Saint-Mathieu widzę Olka! Mały punkcik kołyszący się na wodzie niedostrzegalny z tej odległości gołym okiem. Wydaje się być już tak blisko, ale trudności ze sterowaniem w tym rejonie, przy niesprzyjających wiatrach, ciągle czynią metę odległą.

- Olek, gdy wiatr osłabnie kieruj się na południowy wschód. Trzymaj się przynajmniej kilometr od lądu, bo tu też jest skalisty brzeg. Jakieś cztery kilometry dalej jest marina, gdzie będziesz mógł wpłynąć – wołam do telefonu. Krzyczę,powtarzając ten sam komunikat kilka razy, bo nie dość, że Olek ma problemy ze słuchem, to jeszcze zakłócenia na łączach utrudniają przekaz.

Odtąd co kilka minut sprawdzam SPOT – urządzenie pokazujące położenie OLO. Przez kilka następnych godzin brak postępów, Olek tkwi w tym samym punkcie. W nocy wskazania lokalizatora zamarły. Dzwonię na numer komórki, ale ta nie odpowiada...

Dzień przed finałem

Po kilku próbach wreszcie około godziny 9 rano udało mi się połączyć z Olkiem.

- Jestem ciągle w tym samym miejscu. Przespałem się i odpocząłem po tych ostatnich dniach, gdy musiałem się solidnie napracować walcząc z prądami. Poczekam na zmianę pływów i ruszam – oznajmia. Wydaje się w bardzo dobrym humorze – Jest piękny słoneczny dzień, trochę mglisto. Wiatr jest słaby. Myślę, że bez problemu będę mógł płynąć.

Fort de Bertheaume. Wczesne popołudnie. Ze szczytu ruin starego fortu rozciąga się wspaniały widok na Atlantyk i zatokę zamkniętą w granicach skalistego wybrzeża. Pogoda faktycznie idealna, z czego korzystają kajakarze wypływający z pobliskiej mariny. Tędy wkrótce powinien płynąć Olek. Wkrótce, ale kiedy? Mapa z oznaczeniami SPOT-a znowu informuje o braku aktualizacji danych.

Sprawdzam położenie Olka na portalu MarineTraffic. Niestety, zniosło go na północ, znacznie oddalając od punktu docelowego. Znowu jest niebezpiecznie blisko skał. Razem z Markiem Jorand, specjalistą ds. mediów burmistrza Brestu,płyniemy w kierunku lokalizacji OLO. Olek wygląda na zmęczonego, zmagania z prądami i wiatrami spychającymi go na głazy były wykańczające, jak przyznaje. Brest niestety wydaje się coraz mniej osiągalny w tych warunkach pogodowych, a prognozy na najbliższe dni pokazują, że lepiej nie będzie.

- Olek, stosunkowo niedaleko stąd jest Le Conquet, sympatyczne, historyczne miasteczko z małym portem. Może tam wpłyniesz i tam wejdziesz na ląd? Ze względu na twoje bezpieczeństwo to chyba najlepsze rozwiązanie – proponuję, patrząc badawczo na kajakarza.

Olek łatwo nie ustępuje i jak sobie coś postanowi, to zwykle trzyma się tego. Ale zwykle też myśli zdroworozsądkowo i choć jego aktywność wiąże się z dużym ryzykiem, kalkuluje stopień zagrożenia i swojej gotowości na stawienie mu czoła.

- Le Conquet to już kontynent. Więc... tak, w Le Conquet zakończę wyprawę – oznajmia po chwili namysłu. – Mimo, że nie dopłynę do Brestu jestem usatysfakcjonowany i szczęśliwy. W końcu przepłynąłem Atlantyk! Teraz dopłynę do portu, ale nie będę wychodził na brzeg. Oficjalne zakończenie wyprawy z postawieniem pierwszego kroku na lądzie nastąpi jutro o 12.45! – postanawia.

W milczeniu patrzymy z Markiem, jak wpływa do Le Conquet i ustawia się pomiędzy zacumowanymi tam łodziami, z których nawet najmniejsza wydaje się większa od „OLO”. I pomyśleć, że przepłynął nim ocean! Metodycznie, „po inżyniersku” wykonuje wszystkie czynności związane z zabezpieczeniem kajaka.
- Gotowe - woła wreszcie.
I to już koniec wielkiej podróży!

Najtrudniejsza wyprawa

Spośród trzech wypraw, ta ostatnia realizowana trasą północnoatlantycką, zgodnie zresztą z przewidywaniami, była najtrudniejsza. Jeśli brać pod uwagę datę, kiedy się rozpoczęła – to można powiedzieć, że także najdłuższa. Start bowiem nastąpił 29 maja 2016 roku, w marinie nieopodal nowojorskiej Statuy Wolności. Krótko po tym, uderzony o brzeg w Zatoce Sandy Hook, kajak „OLO” uległ uszkodzeniu, a Olek zdecydował o przerwaniu podróży. Rok później powrócił do miejsca, gdzie doszło do wypadku i 6 maja ruszył ponownie. I znowu nie obyło się bez komplikacji.

Jeszcze w zatoce silny wiatr niemal porwał „OLO”, spychając wprost na skały. W ostatnim momencie udało się wziąć go na hol, dzięki czemu uniknął rozbicia się o głazy. Ledwie szczęśliwie wypłynął wreszcie na otwarty Atlantyk, pojawiło się zagrożenie sztormem, z przeciwnymi do kursu wiatrami, czyli wiejącymi w stronę lądu. Olek, który nie zdążył oddalić się od brzegu przynajmniej na dystans 150 mil morskich, co stanowiło bezpieczną odległość na wypadek cofania, musiał zatrzymać się w Zatoce Barnegat w stanie New Jersey i poczekać na lepsze warunki. Jednak nawet ten krótki pobyt na oceanie dał mu przedsmak tego, jak będzie wyglądać dalsza części ekspedycji – przenikliwe zimno, wysokie fale, porywiste wiatry o często zmieniających się kierunkach. Potem dojdą kolejne aspekty związane z pobytem na tym wielkim akwenie – wysoki poziom zasolenia, ogromna pusta przestrzeń, samotność, utrudniona komunikacja i zmęczenie.

Pierwsze tygodnie na Atlantyku mijały na walce z przeciwnymi wiatrami, które a to cofały Olka, a to kręciły w kółko zbliżając lub oddalając go od Golfsztromu. Ten silny prąd oceaniczny wespół ze sprzyjającymi wiatrami i wiosłowaniem miał pomóc kajakarzowi płynąć na wschód. A gdy już się na nim znalazł faktycznie ruszył ostro pokonując nawet po 100 mil morskich dziennie. Tyle, że podczas jednego ze sztormów uszkodzony został ster „OLO”.

Pierwsza ocena sytuacji dokonana przez kajakarza wydawała się dość jednoznaczna. „Z ogromnym rozczarowaniem stwierdzam, że wyprawę muszę przerwać z powodu niemożliwej dla mnie naprawy układu sterowania” – pisał z oceanu. Wkrótce jednak zmienił zdanie, decydując się nawet na trzymiesięczne dryfowanie, aż dobije do Azorów. Albo nadejdzie pomoc. I pomoc nadeszła. A raczej przypłynęła wraz z „Baltic Light”, statkiem, który zboczył z kursu do Panamy, by dotrzeć do polskiego podróżnika i naprawić uszkodzony ster. Jak potem Olek przyzna, tylko dzięki akcji ze znalezieniem statku, na pokładzie którego zreperowano jeden z najważniejszych elementów budowy „OLO”, możliwa była kontynuacja wyprawy. Jednak skorzystanie z tej pomocy „Baltic Light” jednocześnie przekreśliło szanse na ustanowienie rekordu Guinnessa w samotnym i bez zewnętrznego wsparcia przepłynięciu kajakiem Atlantyku, na którym Olkowi zależało.

A potem nadeszły dni grozy. Aleksander znajdował się jakieś 500 mil morskich od kontynentu europejskiego, kiedy mapy pogody zaczęły pokazywać zbliżający się do niego sztorm o sile 8-10 stopni w skali Beauforta. A właściciwe dwa sztormy. Kajakarz niemało już sztormów przetrwał na oceanie w czasie tej i poprzednich wypraw, ale żaden z nich nie wyglądał tak groźnie! Wysokie fale, potężne grzywacze, załamujące się i spadające z całą siłą na kajak oraz porywisty wiatr stwarzały ogromne ryzyko dla małej jednostki pływającej, zdanej na umiejętności sterownicze kajakarza, choć ograniczone w tych warunkach, łut szczęścia i łaskawość Neptuna. Pierwsza, najmocniejsza nawałnica trwała dwie doby. Druga – kilka godzin. Z obu podróżnik wyszedł bez szwanku, choć bardzo zmęczony. Dalej już bez większych trudności dotarł nieopodal wspomnianej na początku Korwalii. Choć ląd był już w zasięgu jego wzroku, nie zdecydował się zakończyć wyprawy na wyspie. Jego założeniem od początku ekspedycji było dopłynięcie do kontynentalnej Europy. I tak dotarł właśnie do Brestu.

Trzecia i ostatnia wyprawa transatlantycka

Olek zapowiada, że to była już jego ostatnia wyprawa przez Atlantyk. Przypomnijmy, pierwsza Transatlantycka Wyprawa Kajakowa miała miejsce w 2011 roku. Olek pokonał wówczas trasę prowadzącą po najkrótszym odcinku oceanu, pomiędzy Afryką a Ameryką Południową. W ciągu 99 dni przepłynął z Dakaru w Senegalu do Fortalezzy w Brazylii. I to była jedyna z trzech podróży, którą zrealizował w pełni samodzielnie, bez wsparcia z zewnątrz.

W drugą ekspedycję wyruszył w 2014 roku, za początek i koniec trasy wybierając najbardziej oddalone od siebie punkty w Europie i Ameryce Północnej. Wypłynął z Lizbony, a po 167 dniach dotarł do New Smyrna Beach na Florydzie. Po drodze jednak zatrzymał się na kilka tygodni na Bermudach, gdzie konieczne było naprawienie uszkodzonego steru.

Ostatnia podróż znacząco różniła się od poprzednich pod względem wspomnianej wyżej skali trudności wynikających z charakterystyki trasy wiodącej północną częścią Atlantyku, a także kierunku poruszania się. Tym razem Olek płynął z zachodu na wschód. Dotarcie z Ameryki Północnej do Europy zajęło mu dni 110 dni. I jak sobie i rodzinie obiecywał, zdążył do domu na swoje 71. urodziny.

tekst i zdjęcia:
Piotr Chmieliński

Le Conquet, Francja, 3 września 2017

image1