Sześć bójek, osiem obiadów, jedna miłość, czyli opowieść o Sylwku Czerwińskim

Ilość wyświetleń: 67297 - Dodano: środa, 11 stycznia 2012 22:33

Sześć bójek, osiem obiadów, jedna miłość, czyli opowieść o Sylwku Czerwińskim

„Marny piekarzyna” z małego miasteczka w Polsce za własne pieniądze objeżdża rowerem pół świata i dociera aż na Nową Zelandię. Pokonuje ponad 50 tys. km. Po drodze wpada w oko szefowej salonu masażu (w Chinach), dostaje po zębach (w Wietnamie) i poznaje swoją obecną żonę (na Indonezji). Ta historia nie jest zwyczajna, opowiada o Sylwestrze Czerwińskim 

   

Ludzie mówią o nim, że jest silny, ma poczucie humoru i bywa porywczy. - Sylwek był moim sąsiadem z bloku obok – wspomina Henryk Zawadzki, szef Klubu Turystyki Kolarskiej „Passat” z Goleniowa. – Nieraz widział mnie w klubowej koszulce i czytał o naszych wyjazdach. Kiedyś podszedł i zapytał, gdzie jedziemy w tym roku, bo wybrałby się z nami. Mam już 70 lat i długoletnie doświadczenie - nie chciałem go zabrać. Nie wiedziałem, czy wytrzyma trudy dwutygodniowej jazdy do Włoch i przeprawę przez Alpy. Obraził się wtedy na mnie i pojechał sam. Wielkich szans mu nie dawaliśmy.

    

Do widzenia panu

    

Był rok 1999 i w tę podróż Czerwiński wybrał się na rowerze, który kupił zaledwie miesiąc wcześniej. Swoim pierwszym. – Nie umiałem ani słowa po angielsku, nie potrafiłem też obsługiwać komputera ani bankomatu – opowiada. – Kiedy potrzebowałem większej sumy pieniędzy, znajdowałem bankomat w ruchliwym miejscu i czekałem aż podejdzie ktoś wzbudzający zaufanie. Pisałem na kartce kwotę, podawałem PIN i ludzie mi pomagali.

Mimo zupełnego braku doświadczenia (wcześniej w ogóle rzadko opuszczał Goleniów, bał się, nie jeździł nigdzie nawet pod namiot) przejechał wtedy 7 tys. km po krajach Europy Zachodniej. Rok później „dorzucił” 11 tys. i zahaczył o Afrykę Północną.

    

Fajnie, ale to nie było to.

   

- Na pierwszej wyprawie mój średni dzienny dystans wyniósł ponad 160 km, a zdarzały się dni, w które przejeżdżałem i 300 km. Tak to wygląda, jak masz pracę i musisz do niej wracać – mówi.

By zrealizować swój kolejny pomysł, samotną rowerową podróż z Goleniowa do Pekinu i z powrotem, zaczął odkupywać urlopy od kolegów z piekarni. Starczyło na ponad 3 miesiące, 22 tys. km, 1,5 tys. zdjęć i 300 stron notatek. Okrężną drogą, przez Niemcy, Danię, Szwecję, Norwegię, Estonię i Rosję dotarł do stolicy Chin. Wracał przez Indochiny, potem samolotem do Turcji i końcówka znów na rowerze.

    

Jeszcze fajniej, ale wciąż nie chodziło o to.

    

Chociaż za swój wyczyn otrzymał Kolosa, najbardziej prestiżową polską nagrodę podróżniczą, przyznawaną za największe dokonania każdego roku, na jego pracodawcy wrażenia to nie zrobiło. W każdym razie nie takie, jak można by oczekiwać. – Wróciłem z wyprawy i usłyszałem „Do widzenia panu” – wspomina okoliczności, w jakich zwolniono go z pracy.

    

Masakra

    

Henryk Zawadzki: - Ludzie go u nas lubią, ale trudno mu zazdrościć, oglądając filmy z jego wypraw i widząc warunki, w jakich jechał, spał i się żywił.

    

Na przykład taki: wiatr, śnieg, mróz, okutany Czerwiński mozolnie podjeżdża pod górę. Zbliża się do kamery. Słychać wiatr, zza którego przebijają się słowa: - Masakra! Masakra! Mam już dość, ta przełęcz jest na 5000 m.

Następne ujęcie, sceneria ta sama. Krańcowo zmęczony człowiek wykrzykuje: - Masakra! Jest cholernie ciężko, ale widzę już błękitne niebo!

    

Ostatni kadr. Na przełęczy. Pustynia śniegu, hula wiatr, Sylwek unosi do góry ręce w geście zwycięstwa. Woła: - Jest bosko! Warto się w życiu trochę pomęczyć!

    

Kierat

    

Opowiada: - Wyjechałem do Anglii i zacząłem pracować jako kierowca. Na trzy etaty. Budziłem się w niedzielę i wiedziałem, że do piątku mam przed sobą najwyżej 18 godzin snu. Zapisałem się też do normalnej, publicznej szkoły, żeby się nauczyć języka. Zaliczyłem dwa lata.

    

Po co aż tak? – Miałem cel, marzenie do zrealizowania. Bez tego nie mógłbym się zmobilizować do życia w kieracie. Doświadczenie z pierwszych wypraw - ciągła presja czasu, myślenie o powrocie, o niepozamykanych sprawach – nauczyło mnie, że z takim balastem nie można się w pełni skoncentrować na świecie, zwolnić. Nie bawiło mnie już pędzić codziennie strzałą po 150 km i mieć wrażenie, że wszystko przepływa mi przez palce. Chciałem mieć czystą głowę i nie martwić się, czy mi starczy na chleb. Chciałem wreszcie być prawdziwym szefem własnej wyprawy.

Sylwester Czerwiński spędził na Wyspach pięć lat. Odłożył tyle, by móc zależeć tylko od siebie. 12 sierpnia 2007 roku rozpoczęła się jego podróż życia. Nazwał ją

    

„Kropla świata”.

    

Tylko kropla, bo przecież całego świata zobaczyć się nie da. – Kiedy ruszałem, miałem za sobą sześć lat przerwy od roweru, bo tak na co dzień jeżdżę niewiele. Wychodzę z założenia, że najeżdżę się na wyprawie. Najważniejsze były więc pierwsze tygodnie. Norwegia, non stop w deszczu. Psychika siadała. Powiedziałem sobie, że jeśli tylko dam radę dojechać do Nordkappu, to dalej jakoś sobie poradzę.

    

Dalej. Śnieg w Turcji, Kaukaz, „zima stulecia” w Chinach. Sauna w indonezyjskich górach i 59° C w Australii. Norweska jesień była przy tym wszystkim łagodnym wspomnieniem.

    

Ale to nieważne, bo właśnie o to chodziło.

    

Co jest dobre dla Taja?

    

Zarówno w relacjach z podróży, które na bieżąco publikował na swoim blogu, jak i teraz, gdy o niej opowiada, Sylwester Czerwiński nie owija w bawełnę i nie przesładza.

    

Korea. Pisał:

   

Nigdzie nie widziałem tylu pijanych kobiet na ulicy. Udało mi się zrobić kilka zdjęć. Mało brakowało, dostałbym w twarz butelką – chyba nie lubią, kiedy się robi zdjęcia dziewczynom, które popuściły w spodnie. Zaprosili mnie, ale po kilku kolejkach niektóre osoby zaczęły wymiotować przy stole. Nie daję rady z tym ich charaniem.

    

Australia. Mówi: - Najbardziej nieprzyjazny kraj, w jakim byłem. Pola „buraków”. Pijane ciężarówki, pijane samochody terenowe, przy drogach cmentarz kangurów i ludzi. Pamiętam jeden taki dzień: przejechałem 160 km w słońcu o czterech spleśniałych kromkach chleba i 1,5 litra wody. Dotarłem do miasta, w którym najpierw zaatakowały mnie cztery rotwailery, a potem w barze usłyszałem, że nie dostanę kawy ani jedzenia, chociaż było otwarte. Po prostu nie chciało im się nic dla mnie zrobić.

   

Tajlandia. Pisał:

   

Gdy wyjeżdżałem z Bangkoku znalazłem 100 batów (dobrze), cztery godziny później zmiotła mnie z drogi naczepa tira (niedobrze), ale na szczęście nic się poważnego nie stało (dobrze). Jakieś dwie godziny później tłukłem się z Tajem na autostradzie (niedobrze), ale rozdzielili nas pracownicy wodociągów (dobrze dla Taja).

    

Wietnam. Mówi: - Taka akcja: jadę, 90 km przed Hanoi, robi się wieczór. Z knajpki, gdzie palą te wielkie bambusowe faje, wyskakuje gościu i normalnie, centralnie wali mnie w łeb. No to ja rozpoczynam działania obronne – rzucam rower i biorę się ostro do pracy.

    

{gallery}sylwetki/sylwek{/gallery}

          

Nie potrafię się nie odezwać

    

- Sylwester to bardzo silny gość – opowiada Daisuke Nakanishi, który spotkał Czerwińskiego na trasie w roku 2009. Japończyk to dla podróżujących rowerzystów żywa legenda: przez 11 lat nieprzerwanie przemierzał świat na siodełku. - Nasze szlaki przecięły się w małym hostelu w Kuala Lumpur. Posiedzieliśmy, pojedliśmy, wymieniliśmy się doświadczeniami. Wiem, że w czasie swojej wyprawy nieraz musiał się bić, bo nie odpuszczał, gdy spotykał się z czyjąś agresją.

    

Henryk Zawadzki: - On jest odporny na stresy, a warunki, w jakich jeździł, nauczyły go dużej samodzielności. Jest także bardzo bitny i nie da sobie w kaszę dmuchać.

    

- Fakt, w samym Wietnamie miałem sześć bójek – przyznaje Czerwiński. – Takim już jestem człowiekiem, że czasem po prostu nie potrafię się nie odezwać. Oczywiście rozumiem, że np. w Wietnamie ludzie mają powody, by reagować wrogością na każdego białego, którego biorą za Amerykanina. Ale mimo wszystko - jeśli ktoś mnie wulgarnie wyzywa, to chwytam szmaciarza za bety i staram się mu bliżej wyjaśnić to i owo. Nie pozwolę się zgnoić.

   

To się czuje

    

Tajlandia. Pisał:

    

Przez pierwsze dwa i pół dnia zjadłem 23 obiady. No i postawiły mnie trochę na nogi.

   

Tybet. Mówi: - Walczyłem z zatruciem. Próbowałem wjechać na przełęcz, ale strasznie przymroziło. Byłem okropnie zmęczony, a mój stan się pogarszał. Złapałem okazję, przewieźli mnie 300 km, potem znalazłem autobus do Lhasy. Spędziłem tam 9 dni, żeby się wykurować. Codziennie jadłem – żeby nie skłamać – osiem obiadów, dziesięć snickersów i jeszcze dziesięć kilo owoców. Odpocząłem, ruszyłem z powrotem, udało mi się kawałek przejechać i zaczęła się rewolucja.

    

Chiny. Pisał:

   

Dużo się je psów w tej okolicy. Muszę uważać, żeby nie spróbować Szarika.

   

Japonia. Mówi: - Jeden z najciekawszych noclegów miałem na polskiej ambasadzie w Tokio. Na, bo spałem na dachu. Jest pokryty ziemią, na której rośnie trawnik, i ambasador zgodził się, żebym rozbił tam namiot. Zostałem tydzień.

   

Chiny. Pisał:

    

Szukając miejsca noclegowego, trafiłem do sześciu dziewcząt, które prowadzą salon masażu, niekoniecznie leczniczego. Jak mnie tylko zobaczyły, zaraz zamknęły interes. Moja silna wola znowu mnie zawiodła. Zostałem. Były tańce i takie tam różne. Myślę, że wpadłem w oko szefowej, to się czuje.

   

Aku cinta padamu

   

- Nie mam takiego jednego kraju, w którym zdecydowanie najlepiej się czułem – ocenia Czerwiński. – Wszędzie są dobrzy i źli ludzie. Fenomenalne wspomnienia mam z Kambodży, równie wspaniałe z Laosu, niesamowici są też Tybetańczycy.

    

Takie ogólniki? A co z Indonezją?!

   

- No tak! – na twarzy Sylwestra pojawia się błogi uśmiech. – Pierwsze słowa, jakich nauczyłem się po indonezyjsku, to „Aku cinta padamu”, „kocham cię”. Wszystkie dziewczyny tak za mną wołały, gdy tylko wyjechałem rowerem na drogę!

    

Na wyspach Indonezji Czerwiński spędził blisko rok (w takich okolicznościach trudno się dziwić), odwiedził wioskę, której mieszkańcy mają po 6 palców na każdej dłoni i stopie, znalazł przyjaciół, na których zawsze mógł liczyć, i – co najważniejsze wreszcie – właśnie tam się zakochał.

    

- Zatrzymałem się, żeby zrobić zdjęcia, i wtedy zobaczyłem ją. Siedziała na motocyklu przy drodze. Wyciągnąłem aparat i zacząłem fotografować. Oczywiście ją również – wspomina. – A potem zaproponowałem jej kawę. A raczej herbatę. Tak, ona piła herbatę, a ja kawę. Tak się to wszystko zaczęło.

    

Dziś Sylwester i Denni są małżeństwem. Ślub wzięli w sierpniu 2010 roku w Goleniowie. Czerwiński komentuje to krótko: - Jedna kobieta, jedno życie, jedna miłość.

    

Tygodniami nie patrzę w mapę

    

- Nie jestem samotnikiem – deklaruje. I faktycznie, nie wygląda na takiego, który stroni od towarzystwa. A jednak na wyprawy zawsze wybiera się w pojedynkę. Henryk Zawadzki: - Teraz czasem gdzieś z nami jeździ, ale na dłużej nikt się z nim nie zabierze, bo kto byłby w stanie wytrzymać jego tempo?

    

Ktoś by się znalazł. Nie, powód musi być inny.

    

- Podróżuję sam, bo tylko w taki sposób mogę naprawdę poznawać ludzi, których spotykam – wyjaśnia Czerwiński. – Choć przez większą część czasu nikt ze mną nie jedzie, rzadko się zdarza, żebym był na wyprawie samotny. Potrafię też całymi tygodniami nie patrzeć w mapę. Plan podróży ustalam sobie każdego dnia na nowo, w zależności od tego, co właśnie ciekawego się działo.

    

Pozostałe elementy charakterystyczne dla jego stylu podróżowania to polska flaga, z którą – zatkniętą na rowerze – się nie rozstaje, oraz zamiłowanie do jazdy nocą. – Nocne życie bardzo różni się od tego w dzień, ludzie inaczej się zachowują – tłumaczy. – Lubię to obserwować. W ten sposób można się dowiedzieć wielu naprawdę ciekawych rzeczy.

    

Rozbite okulary

    

Dwuipółletnia podróż, tysiące spotkanych osób, konfrontacje z rzeczywistością w jej najprzeróżniejszych wydaniach. Codziennie niecodzienne doświadczenia. Coś takiego może nieźle zamieszać w głowie. Czerwiński opowiada: - Kiedyś patrzyłem na świat przez różowe okulary, byłem wszystkim tak bardzo zafascynowany. Ale z czasem zgłębiłem coraz więcej tematów i przyjrzałem się różnym sprawom dość intensywnie. Widziałem wiele rzeczy, wiele złych rzeczy: handel ludźmi, handel narkotykami, sposób, w jaki traktuje się w Australii Aborygenów. W Tybecie udało mi się zostać jeszcze przez cztery dni po tym, jak Chińczycy wyrzucili stamtąd wszystkich cudzoziemców. Każdego dnia mijały mnie setki ciężarówek wiozących wojsko, widziałem policję zamykającą Tybetańczyków jak w getcie, a potem, w Pekinie, ten cały równoległy cyrk z Olimpiadą i ludzi, którzy się dali omamić, zachwycali, jak to wszystko pięknie wygląda.

    

Innymi słowy, nie jest za dobrze. Co z tym zrobić? – Wiadomo, że świata nie zmienię, ale staram się, by był chociaż odrobinę lepszy – mówi. – W niektórych miejscach panuje taka straszna znieczulica, że aż trudno to sobie wyobrazić. Ludzie, szczególnie turyści, boją się ubogich. Nie twierdzę, że należy biednym od razu dawać pieniądze, ale kupić czasem dziecku loda czy obiad chyba nikomu by nie zaszkodziło.

    

I Czerwiński kupował. Nie tylko to zresztą, ale i pomoce naukowe, drobiazgi. Starał się. Chociaż nie, żeby miał przy tym jakieś złudzenia: - Być do końca wolnym człowiekiem po prostu się nie da. Pewnie, można uciec od cywilizacji gdzieś na pustkowie, ale i tak, wcześniej czy później, zawsze wróci się pomiędzy tryby tego systemu, który obowiązuje na świecie.

    

Na tej zasadzie

    

Jeszcze raz Goleniów, jeszcze raz rok 1999. Młody, przyzwoicie zarabiający piekarz (właśnie kupił sobie samochód) żyje według schematu „praca-dom-weekend-balety”. Nie wyściubia nosa poza swoje miasteczko, nie interesują go historie ze świata, nigdy w życiu nie przeczytał żadnej podróżniczej książki. Ma się nieźle. – Nagle to wszystko dookoła wydało mi się tak strasznie puste – Czerwiński wraca pamięcią do tamtych czasów, ale wyjaśnienie zagadki, co tak właściwie się stało, nie jest wcale łatwe. – No więc kupiłem rower, a potem ruszyłem w świat. Na tej zasadzie.

    

Na tej, to znaczy na jakiej? – Sam nie wiem. Czasem ciężko mi to zrozumieć. Zastanawiam się, jak znalazłem w sobie tyle siły, że wyruszyłem na pierwszą wyprawę. Sam fakt, że się na to zdecydowałem, był dla mnie czymś wyjątkowym. A potem, kiedy już raz dokonałem tego, co sobie zamierzyłem, także wiele innych spraw zaczęło mi w życiu wychodzić. Znalazłem swoją drogę – tłumaczy Sylwester.

    

I zostało mu nią jeszcze całkiem sporo do przejechania.

    

- Powiedziałem sobie, że będę podróżował przez całe życie, dopóki mi starczy zdrowia – mówi z przekonaniem. – Bo ja po prostu kocham to robić, być w drodze i to być w drodze z bagażem. Nie lubię, kiedy jest lekko. Lubię jeździć z sakwami.

    

[Piotr Tomza]

   

   

Zobacz także: Rozmowa z Sylwkiem Czerwinskim w marcu 2011 r. w Gdyni