Rowerowa wycieczka z Krakowa do Gdyni - relacja

Ilość wyświetleń: 8970 - Dodano: środa, 25 czerwca 2014 20:08

Rowerowa wycieczka z Krakowa do Gdyni - relacja
Spełniłem swoje marzenie. Takie małe, na miarę swoich możliwości. Skoro mnie się udało, to wielu mnie podobnych, takich co uważają, że już jest za późno na większą aktywność, może także spróbować. Naprawdę warto. Z takiej próby wrócicie całkiem odmienieni.

18 czerwca o godz.16.30 dotarłem wraz z Robertem Czerniakiem na Skwer Kościuszki w Gdyni. W ten sposób zakończyliśmy ponad dwutygodniową rowerową wycieczkę z Krakowa do Gdyni. Przejechany dystans raczej nikogo nie zachwyci (880 km), ale biorąc pod uwagę fakt, że przed wyjazdem prawie nie miałem okazji trenować, poza dwoma kilkukilometrowymi przejazdami cudzym rowerem, a w ubiegłych latach co najwyżej nieznacznie przekraczałem rogatki Krakowa, mogę napisać, że nie jest aż tak źle.
Czy ludzie podróżują po Polsce z sakwami? Niestety nie. Na całej trasie spotkaliśmy takich podróżników tylko dwa razy. To bardzo mało jak na taką trasę.
Wystartowaliśmy w Dzień Dziecka. Pierwszy tydzień jazdy wydawał mi się koszmarem. Deszcz, zimno i ciągłe podjazdy, które przy wadze roweru z sakwami (ponad 30 kg) dawały mi nieźle w kość, zrobiły swoje. Chwilami miałem serdecznie dosyć. Gdyby nie obecność Roberta, który cierpliwie czekał na każdym wierzchołku i stale dodawał mi otuchy, wróciłbym do domu. Po pierwszym tygodniu, a właściwie już za Warszawą, gdy minęły zakwasy a moje siedzenie dostatecznie stwardniało, jechało mi się wreszcie całkiem dobrze. Od tego momentu, do samego końca, jechaliśmy prawie równo.
Nie będę opisywał poszczególnych dni „wycieczki”, bardzo dobrze zrobił to Robert, dodam tylko, że podczas podróży promowaliśmy aktywny styl życia, opowiadając w wielu różnych miejscach o dokonaniach uczestników Kolosów, a także o wyprawie Roberta i jego syna, Joachima, przez Australię. W salkach konferencyjnych, lokalach gastronomicznych, na plebani, a także w mieszkaniach podróżników. Robert przeprowadził również krótką ankietę wśród mieszkańców wsi Kolosy. Niestety w Kolosach nic do tej pory nie wiedziano o Kolosach. Zasialiśmy ziarno.
Na koniec chcę podziękować osobom, które nas po drodze przyjęły pod swój dach i godnie ugościły.
Serdeczne podziękowania dla:
Bożeny Jagieło,  ks. proboszcza Tadeusza Śliwy i ks. Tomasza Czechowskiego, Ireny i Marka Szulców, Władysławy i Stanisława Kołkowskich, Barbary, Lecha i Wojciecha Flaczyńskich, Krzysztofa, Małgorzaty Jarmułowicz i Zygmunta Leśniaka.

Szczególne podziękowania dla Roberta za wszelką pomoc i sympatyczne towarzystwo.
Janusz Janowski
ps Schudłem tylko trzy kilogramy :(



Okiem Dzikusa: 880 kilometrów wspólnej podróży


Moja prywatna znajomość z Januszem Janowskim rozpoczęła się od jednego niewinnego maila. Jako prelegent tegorocznych Kolosów zacząłem regularnie odwiedzać facebooka projektu. Pan Janusz na stronie Kolosy.pl ogłosił wszem i wobec, że jako organizator największego festiwalu podróżniczego w Polsce, ma zamiar przejechać na rowerze z Krakowa do Gdyni, żeby - tak jak to robi większość podróżników, których dokonania co roku ocenia – poczuć wiatr we włosach i zew podróżniczej przygody. W mailu zaoferowałem mu swoje towarzystwo, a Janusz się zgodził. Początkowo wyczuwałem, że trochę kręci i najchętniej w ogóle nigdzie by nie jechał. Co jakiś czas przypominałem mu więc o swoim istnieniu. Nie było w tym żadnej nachalności, to przecież nie miałoby sensu. Swoją drogą myślałem, że jestem pewnie setną osobą w kolejce do tego wyjazdu, ale, jak się później okazało, było zupełnie inaczej. Po telefonicznych ustaleniach co kto ze sobą zabiera, stawiłem się razem ze swoim rowerem w Krakowie. Przy okazji odwiedziłem znajomych i o umówionej porze spotkaliśmy się przy Dworku Białoprądnickim. Tego poranka towarzyszył nam jeszcze Marcin, u którego nocowałem, i który jako młody, ale bardzo doświadczony rowerzysta w uprzejmy acz stanowczy sposób - zrobił Januszowi przegląd spakowanego na podróż bagażu. Kamień z serca, pomyślałem – bo też miałem ochotę na taką korektę, ale przecież nie wypadało. Po segregacji na przedmioty niezbędne i takie, bez których można przeżyć, sakwy rowerowe Janusza ważyły o dwa kilogramy mniej. W swojej dobroduszności kolega zerknął też pod kątem technicznym na nasze rowery, dokręcił kilka śrubek, a następnie odprowadził nas do granicy Krakowa.



Dzień pierwszy / Kraków – okolice Proszowic, 27 km
Bożenka

Pożegnaliśmy się z Marcinem i we dwóch z Januszem wyruszyliśmy według ustalonego wcześniej planu na północny wschód, czyli do miejsca, w którym mieszka pani Bożenka. Owa niewiasta okazała się daleką krewną mojego towarzysza podróży i po dosyć zachowawczym przyjęciu, ale potem zacnej gościnie – czym chata bogata, rankiem nie chciała nas wcale wypuścić. Powodem były deszczowe chmury, które zaczęły wypłakiwać się nad całą okolicą.


Dzień drugi / okolice Proszowic – plebania w Sokolinie, 43 km
Tu nigdzie nie ma noclegu

Komu w drogę… i tak dalej. Wyruszyliśmy więc w deszczu! W najbliższym miasteczku Janusz kupił sobie kask - od tej pory czuł się zdecydowanie bezpieczniej na drodze i chyba też mniej mu kapało na głowę. Chmury tego dnia nie odpuszczały. Pod wieczór, zmoczeni jak dwie kury, zawitaliśmy na miejscową parafię. Wikary ugościł nas herbatą, ale na decyzję, czy proboszcz pozwoli nam przenocować, musieliśmy chwilę poczekać aż ten wróci z objazdu parafii. Proboszcz ochoczo przygarnął nas pod swój dach i ugościł jak trzeba. Mimo tego, że w kalendarzu rozpoczął się już czerwiec, napalił w piecu, żebyśmy mogli wysuszyć ubrania.


Dzień trzeci / Sokolina – Chmielnik, 47 km
Pan Kolos w Kolosach
Nazajutrz pożegnaliśmy się z księżmi zrobieniem pamiątkowego zdjęcia i ruszyliśmy do miejscowości Kolosy, położonej nieopodal miejsca naszego noclegu. Wiedziałem, że dla Janusza sam fakt dojechania na rowerze do tej miejscowości jest nie lada przeżyciem i w związku tym w miejscowym sklepie wypytałem kilku dżentelmenów co wiedzą na temat organizowanej od wielu lat imprezy. Kręcili głowami, motali się, a jak im powiedziałem w czym rzecz to w akcie dumy kupili sobie jeszcze po nieplanowanym piwie. W osadzie zrobiliśmy kilka fotek po czym wróciliśmy na szlak.
Cały dzień lało, z niewielkimi przerwami. Region Gór Świętokrzyskich urozmaicał naszą trasę wieloma podjazdami. W zasadzie to suma górek, pod które w ulewie popychaliśmy rowery, zaczęła budować naszą wspólną relację. Nie wściekałem się na Janusza, że jedzie trochę wolniej niż ja, a on cierpliwie znosił moje gadulstwo. Przez całą drogę dobry humor nas nie opuszczał, nawet gdy świat przesłaniały strugi deszczu.
Pod koniec kolejnego dnia „pracy” zawitaliśmy do Chmielnika i z braku ofert noclegowych odwiedziliśmy kolejną parafię. Nie żeby nie było nas stać na hotel czy agroturystykę, ale przy drogach, którymi się poruszaliśmy, takich przybytków zwyczajnie nie było. Tego dnia mi przypadła w udziale rola negocjatora. Poczekałem kilka minut na proboszcza, bo miał akurat zebranie, i w kilku zdaniach wyłuszczyłem mu powód naszej wizyty. Zostaliśmy zaprowadzeni do salki i zapytani o to, czy mamy śpiwory. Powiedzieliśmy, że takie posiadamy. Ksiądz sam szybko dopowiedział: karimaty pewnie też macie…, a tych akurat nie mieliśmy. Wszystko działo się szybko i otrzymaliśmy do dyspozycji izbę z kuchnią i łazienką, ale jak na złość we wszystkich pomieszczeniach podłogi były wyłożone glazurą. Żeby nie dostać „wilka”, zaczęliśmy przymierzać zastane meble do naszych potrzeb noclegowych. Stoły z powodu różnicy w wysokości nie rokowały optymistycznie, więc do roli łóżek zaadoptowaliśmy krzesła. Na każdego wypadły po trzy. Każdy z nas preferował zupełnie inną technikę spania. Ja zaształowałem siedziska frontem do ściany tworząc sobie wygodną kołyskę, natomiast Janusz zdecydowanie wolał formę otwartą. Rankiem był tak skonfundowany, że nie pozwolił zrobić sobie zdjęcia, a uwierzcie mi - było by teraz co oglądać.


Dzień czwarty / Chmielnik – okolice Samsonowa, 63 km
Tranzytem przez Kielce

W porze obiadowej zatrzymaliśmy się w Kielcach, natomiast wyjazd z tego miasta w kierunku północnym okazał się jedną wielką pochylnią. Namordowaliśmy się co niemiara, a w okolicy Samsonowa trafiliśmy do od dawna wypatrywanej na naszym rowerowym szlaku agroturystyki. Zjedliśmy co nieco, zrobiliśmy pranie i korzystając z dostępu do Internetu nadrobiliśmy korespondencyjne zaległości.


Dzień piąty / okolice Samsonowa – Nowe Miasto nad Pilicą, 86 km
Pierwsza krew

Przez pół kolejnego dnia jechaliśmy sobie spokojnie, starannie omijając ruchliwe drogi wojewódzkie. W pewnej chwili Janusz przypomniał sobie o dawno niewidzianej cioci. Diametralnie zmieniło to nasze plany, bo po konfrontacji z GPSem okazało się, że na kwaterę u wujostwa mamy jeszcze 35 kilometrów. Połowę wyznaczonego dystansu przejechaliśmy gładko, ale w chwili, gdy zjeżdżałem na przystanek autobusowy, żeby wyciągnąć z sakwy tylną lampkę, Janusz nie zauważył progu melioracyjnego i fiknął zająca. Przyznam, że sam nie raz przewracałem się w równie nieprzewidzianych okolicznościach, więc na ten widok wcale nie było mi do śmiechu. W każdym razie pojawiła się pierwsza krew. Pomogłem koledze wstać i opatrzyć rozbite kolano. Żeby nie użalać się nad tym, co się stało, dziarsko ruszyliśmy we właściwym kierunku, czyli tam gdzie mieszka ciocia Janusza. Nasza gospodyni, z wujkiem w komplecie, starała się nam zapewnić wszystkie wygody, ale oboje nie mogli zrozumieć, dlaczego koniecznie chcę spać na podłodze. Miałem ze sobą śpiwór i mogę zapewnić każdego, że jeśli dołożę do tego zestawu poduszkę zasypiam wszędzie dosłownie w dwie minuty.


Dzień szósty / Nowe Miasto nad Pilicą – Grójec, 37 km
Czternaście do setki

Po wczesnym śniadaniu wujek zaprowadził nas do piwnicy, w której stały nasze rowery. Poprzedni wieczór obfitował w tyle wydarzeń, że nawet do głowy nam nie przyszło, żeby spisywać kilometry. Kiedy Janusz dopiął już sakwy i zerknął na licznik, zobaczyłem na jego twarzy uśmiech wielkości banana i usłyszałem z dumą wypowiedziane słowa: zrobiliśmy wczoraj 86 kilometrów! Wyruszyliśmy w stronę Grójca. Nadal padało, więc przeczekaliśmy godzinę pod sklepowym parasolem. Żeby nie przyjechać za wcześnie do umówionych dopiero na następny dzień znajomych Janusza, zatrzymaliśmy się w Grójcu i wzięliśmy pokój w hotelu.


Dzień siódmy / Grójec – Ożarów Mazowiecki + dodatkowe 16 km, razem 64 km
Daj się Pan przelecieć!
Kolejnego dnia wyjechaliśmy bez GPSa, zakładając, że Warszawa jest na tyle duża, że na pewno ją znajdziemy. Osiem kilometrów dalej minęła nas latająca kosiarka - czyli ultralekki samolot. Pomyślałem, żeby się owym dziwem przelecieć, i namówiłem do tego pomysłu Janusza. Dojechaliśmy do hangaru, w którym było z dziesięć takich samolotów, poczekaliśmy na instruktora, który za niewielką opłatą postanowił nas przewieźć. Samolocik mieścił tylko dwie osoby, więc lataliśmy każdy z osobna. Kiedy unosiłem się kilkadziesiąt metrów nad ziemią, widoki zapierały dech w piersiach, a samolotem rzucało to na lewo to na prawo. Kiedy upłynął czas lotu, pilot spróbował wylądować. Podobnie było z Januszem, który leciał jako drugi. Ciekawe dlaczego nie chciał pierwszy, ale niech odpowiedź na to pytanie pozostanie dla Państwa zagadką. W sumie to trzeba dużo determinacji, żeby latać czymś takim, ale z pomysłu, który narodził się po przypadkowym zabłądzeniu na trasie obaj byliśmy zadowoleni.
Jak dobrze mieć znajomych dosłownie w całej Polsce, pomyślał Janusz i kilka dni wcześniej wysłał wiadomość do pani Irenki z zapytaniem, czy będziemy mogli się u niej zatrzymać. Oczywiście, że tak! Wpadaj z kim chcesz i kiedy chcesz! Na rogatki miasteczka wyjechał po nas pan Marek i zaprowadził nas do domu. Żeby nie narzucać się gospodarzom, następnego dnia wymknąłem się wczesnym rankiem i samotnie pojechałem na podbój stolicy. Z Januszem umówiliśmy się na wieczór w pewnej kawiarni, ale o tym za chwilę.


Dzień ósmy / Warszawa, Robert: 24 km, rower Janusza miał wolne
Południk Zero

Na wieść, że jedziemy - a jak widomo, takie newsy w pewnym gronie bardzo szybko się rozchodzą - zostaliśmy poproszeni o wygłoszenie podróżniczych prelekcji w znanym z takiej właśnie działalności warszawskim Południku Zero. Prelekcje mieliśmy rozplanowane na dwa kolejne wieczory i na ten czas zakwaterowałem się w hostelu. Janusz po prezentacji wrócił z powrotem do swoich znajomych.


Dzień dziewiąty i dziesiąty / Ożarów Mazowiecki przez Kampinos, Wyszogród, Górę, razem 154 km
Zobacz sobie jak Wisła płynie

Stolica jak to stolica, oferuje wiele atrakcji i przy okazji wygłaszanej następnego dnia prelekcji zostałem zaproszony do rozgłośni radiowej. Janusz samotnie ruszył na szlak, a mnie po prezentacji zatrzymały jeszcze na dwa poranki różne obowiązki w Warszawie.


Dzień jedenasty/ Janusz ww. trasą, a Robert z samego centrum stolicy w okolice Kisielewa, 130 km
Pościg

Obiecałem Januszowi, że jak tylko wszystko pozałatwiam, to dojadę na trasę i postanowiłem słowa dotrzymać. Moim celem nie było samo dojechanie do konkretnego miejsca, bo było ono bliżej niesprecyzowane. W każdym razie wyruszyłem z Warszawy przez Most Gdański i kierowałem się bez żadnej pomocy nawigacyjnej na północny zachód. Janusz niczym znikający punkt co dwie godziny wysyłał mi kolejne wiadomości, gdzie aktualnie się znajduje. Pamiętając mapę Polski, uciekałem przed zmrokiem na azymut co sił bo przedniego światełka w rowerze nie miałem. Ostatnia wiadomość, która pozwoliła obrać mi docelowy punkt, brzmiała jak telegram: „Czekam na Ciebie stop! Kisielewo 6 kilometrów na wschód przed Sierpcem, Motel Maxim stop!”. Rozpytałem miejscowych i usłyszałem, że to jeszcze baaaardzo daleko. Techniką „na mokro”, którą nie raz praktykowałem podczas wyprawy w Australii, dogoniłem Janusza. Po prostu przy wyjeździe z Warszawy, z której wyruszyłem późno, bo w samo południe, namoczyłem wodą koszulę z długim rękawem i, gdy ta podczas jazdy wysychała, powtarzałem zabieg, bo gorąc tego dnia był niemiłosierny. Na miejscu zameldowałem się jeszcze przed zmrokiem, pokonując w kilka godzin aż 130 kilometrów.


Dzień dwunasty / Kisielewo – Golub-Dobrzyń, 62 km
Boczek i grochówka
fot. W. Flaczyński
Nie jedz tyle, bo będziesz jeszcze grubszy! Takimi pieszczotami obdarowywaliśmy się przy każdej możliwej okazji. Tylko naiwniacy wierzą w to, że można schudnąć podczas jazdy na rowerze. Gdyby to były duuuże dystanse, oddalone od uciech cywilizacji, to może by się udało trochę schudnąć, ale na takich niewielkich, jakie my pokonywaliśmy, było to prawie niemożliwe. Tłuszcz podczas jazdy zamienia się w wolnym tempie w mięśnie, a waga rowerzysty i tak stoi w miejscu. Las, przez który tego dnia przejeżdżaliśmy, skrywał ulokowaną na polanie chatkę Babci Jadzi, na której owa leciwa dama wywiesiła widoczne z drogi menu. Zatrzymaliśmy się pod pretekstem zjedzenia grochówki. Po maratonie z Warszawy zassało mnie trochę bardziej niż zwykle i jako deser zamówiłem jeszcze boczek, bo mój organizm domagał się kolagenu. Babcia przyniosła mi na talerzu wielki kawał dobrze upieczonego mięsa, a Janusz dokuczał mi co chwila, że jak to wszystko zjem, to już nigdzie tego dnia nie dojadę. Oczywiście, że dojechaliśmy: do Golubia–Dobrzynia i jeszcze zdążyliśmy zwiedzić zamek. W zasadzie to zostaliśmy na teren zamku zwabieni opowieściami pewnego ochroniarza o tym, że wyremontowali nową część noclegową, ale jak się później okazało za dwie osoby musielibyśmy zapłacić tak jak za cztery, więc cały misterny plan szlag trafił i zanocowaliśmy w innym miejscu.


Dzień trzynasty / Golub–Dobrzyń – Grudziądz, 58 km
Prawdziwi kolarze

Wiedziałem, od samego początku wiedziałem, że Janusz zna różne ciekawe osoby. Jeśli się wręcza komuś Kolosa, to nie jest to nagroda za byle co. W każdym razie czcigodni laureaci, Lech i Wojtek, którzy zaprosili nas do Grudziądza, dysponowali wolnym przedpołudniem i postanowili wyjechać nam na spotkanie. Twardzi jak skała rowerzyści nie raz wygrywali maratony MTB i potrafią gnać na dwukołowych rumakach jak porywisty wiatr. Gdy dowiedzieliśmy się, że wyjechali już na trasę, to miny nam zrzedły, a w mojej głowie pojawiła się scena z filmów katastroficznych, że rakiety zostały już wystrzelone i jeśli obrona przeciwlotnicza nie działa, to chwila zagłady jest tylko kwestią najbliższych kilku minut. Żeby zapobiec nieuchronnej katastrofie, obaj z Januszem wezwaliśmy na pomoc deszcz, który pokrzyżował wszystkim plany. Skutek był taki, że my siedzieliśmy pod dziurawą wiatą autobusową i prowadziliśmy dla pewnego pana z problemami alkoholowymi miting z zakresu AA, a przemoczeni do ostatniej nitki kolarze czekali na nas na rynku w Wąbrzeźnie. Wreszcie przestało lać i pojechaliśmy na spotkanie. Do samego Grudziądza byliśmy więc konwojowani przez prawdziwych profesjonalistów. Panowie tego wieczoru zorganizowali nam prelekcję, po której zostaliśmy zaproszeni na nocleg.


Dzień czternasty / Grudziądz – Barlewice, 64 km
Wąsaty hrabia na włościach

Z Grudziądza byliśmy eskortowani jeszcze przez kilkanaście kilometrów. Po serdecznym pożegnaniu z podróżnikami pojechaliśmy do Kwidzyna i trochę zasiedzieliśmy się przy jedzeniu obiadu. Wykorzystując okienko meteorologiczne, postanowiliśmy podjechać w stronę Malborka. Leśne elfy podpowiedziały nam, że nad Jeziorem Barlewickim na swoich włościach urzęduje pewien ziemianin. Jegomość

prowadził w starym pałacu agroturystykę i na pytanie, czy w tych murach ktoś straszy, rozdymał wąsa w uśmiechu i powiedział, że czasem mama robi mu różne psikusy. Dostaliśmy pokój, mnie tego wieczoru ogarnęła wena twórcza i poszedłem sobie pisać na pałacowej werandzie. Rankiem dostaliśmy obfite śniadanie i miodzik z własnej pasieki. Właściciel pałacu opowiadał nam o historii budynku i o swoim hobby, którym jest czynny udział w rekonstrukcjach wydarzeń historycznych. Na dowód tego, że nie żartuje, pokazał nam hakownicę prochową, a następnie spod stołu ulokowanego w jadalni wytoczył niewielką armatę!


Krzyżackie czarneDzień piętnasty / Barlewice – Malbork przez Czerwony Dwór + dojazd na nocleg, 27 km

Żeby nie rozjechały nas ciężarówki, hrabia zalecił okrężną drogę do Malborka. Jechaliśmy więc przez zapomniane wioski i w leniwym tempie fotografowaliśmy gniazda bocianów. Pod samą twierdzą opracowaliśmy strategię zdobywania zamku. Sakwy zamknęliśmy w przechowalni bagażu, a rowery zostawiliśmy w wyznaczonym miejscu. Największa ceglana średniowieczna twierdza oferowała do zwiedzania wiele atrakcji i, gdybyśmy chcieli je wszystkie zobaczyć, musielibyśmy chodzić po zamku przez trzy dni. Pewnie dlatego przewodnik, który oprowadzał naszą grupę trzydzieści razy powiedział, że nie mamy już czasu! Ale my razem z Januszem znaleźliśmy jeszcze chwilę, żeby wdrapać się na wieżę widokową. Postanowiliśmy skorzystać z noclegu za miastem, a przed wyruszeniem w drogę kupiliśmy na wynos lokalne piwo – krzyżackie czarne.


Dzień szesnasty / Malbork – Starogard Gdański, 43 km
Trochę nam nie po drodze

W kilka dni od ogłoszenia swoich rowerowych planów Janusz otrzymał zaproszenie od pana Krzysztofa, który od sześciu lat organizuje spotkania z podróżnikami w Starogardzie Gdańskim. Miasteczko nie leży bezpośrednio przy obmyślonej przez Janusza trasie, ale nikt nas przecież nie gonił i mieliśmy czas, żeby do Starogardu dojechać. Przejechaliśmy na drugą stronę przez Wisłę i po wielokilometrowym odcinku brukowanej ręcznie drogi dojechaliśmy do Starogardu. Zdziwiło nas owacyjne przyjęcie, pełna sala i doskonała organizacja pokazu.


Dzień siedemnasty / Starogard Gdański – Gdańsk Wrzeszcz, 54 km
W prywatnym muzeum

Ostatnią noc spędziliśmy w Gdańsku u kolejnych znajomych Janusza. Gościnność pani Małgorzaty i pana Zygmunta prawie nie miała końca a przez cały wieczór towarzyszyły nam relacje z podróży. Nasi gospodarze mieszkają w otoczeniu eksponatów przywiezionych z różnych zakątków naszego globu, więc poczuliśmy się jak w prywatnym muzeum. Po śniadaniu wyruszyliśmy do centrum Gdańska na

przywitanie z Neptunem.


Dzień osiemnasty / Gdańsk Wrzeszcz – pomnik Neptuna (Gdańsk) - Skwer Kościuszki (Gdynia), 29 km
Całe życie z wariatami

Wspólną wyprawę zakończyliśmy na skwerze Kościuszki w Gdyni, na który dojechaliśmy malowniczą ścieżką wijącą się od gdańskiego mola przez Sopot aż do samych przedmieść Gdyni. Przez ponad dwa tygodnie przejechaliśmy wspólnie 880 kilometrów. Janusz poczuł na własnej skórze, co oznacza jechanie w deszczu, palące słońce i podmuch przejeżdżających tuż obok rowerów wielkich samochodów. Nasza podróż dowodzi, że wszelką aktywność sportowo-turystyczną można rozpocząć w każdym wieku. Ważny jest tylko powód, dla którego się to robi, a prawdziwa siła nie tkwi - jak by się mogło wydawać - w mięśniach, tylko w naszej głowie. Wielkiej pompy na koniec nie było, bo na splendorze nam w tym wyjeździe nie zależało. Ostatni pokaz zorganizowały nam panie: Agnieszka i Estera, obie z UM  Gdynia, z którym Janusz Janowski od wielu lat organizuje Kolosy.

Do zobaczenia na kolejnych Kolosach!

Aha, bym zapomniał: razem z moim synem Joachimem nagrywamy programy z podróżnikami. Kliknijcie DzikusTV, a obiecuję, że nie poczujecie się rozczarowani.
Pozdrawiam, Dzikus

Zapraszamy do obejrzenia galerii zdjęć z trasy na facebookowym profilu Kolosów: GALERIA 1, GALERIA 2





Zdjęcia: Wojciech Flaczyński, Janusz Janowski, Zygmunt Leśniak