Maciej Kuczyński | Imię „zdobywcy” nikomu i w żadnej dziedzinie nie przynosi chwały

Ilość wyświetleń: 1466 - Dodano: środa, 11 września 2019 14:07

Maciej Kuczyński | Imię „zdobywcy” nikomu i w żadnej dziedzinie nie przynosi chwały

Dwa tygodnie temu pożegnaliśmy jednego z najwybitniejszych polskich podróżników, badaczy i odkrywców XX wieku. Maciej Kuczyński, współtwórca polskiej speleologii i wieloletni członek Kapituły Kolosów, zmarł 5 sierpnia w Warszawie w wieku 90 lat. Pozostawił po sobie ogromny dorobek i długą listę dokonań. Ponieważ większość z nich przypada na lata, w których wielu z naszych czytelników i fanów Kolosów nie było jeszcze na świecie, czujemy się w obowiązku stopniowo przypomnieć przynajmniej część z nich.


Na początek publikujemy obszerne fragmenty rozmowy z Maciejem Kuczyńskim, która ukazała się prawie dziewiętnaście lat temu w turystycznym dodatku „Gazety Wyborczej” (tak, było kiedyś coś takiego). Od jesieni 2000 roku zmieniło się w Polsce i na świecie bardzo wiele. Facebook miał powstać za cztery lata, Google działał dopiero od dwóch, Kolosy też raczkowały. Ale wiele z tego, o czym mówił wtedy pan Maciej, nie zestarzało się ani trochę.

*****

Czy góry się kocha? Nie, w nich się żyje

Imię „zdobywcy” nikomu i w żadnej dziedzinie nie przynosi chwały. Współcześni badacze rzek, głębin i szczytów powinni go unikać


Rozmowa z Maciejem Kuczyńskim, podróżnikiem, speleologiem, członkiem kapituły konkursu Kolosy.


Z wykształcenia jest Pan architektem. Dlaczego więc postanowił Pan poświęcić się w życiu zupełnie innej działalności i jak do tego doszło?

Maciej Kuczyński: Poza architektami mało kto wie, że studia, które skończyłem, przygotowują niemal do wszystkiego i otwierają wrota różnych zainteresowań. W Krakowie miałem wspaniałych, „przedwojennych”, dosłownie i w przenośni, profesorów, którzy ukazali mi wszystkie uroki tego twórczego zawodu.
Przebudzenie absolwenta po wojnie było jednak straszliwe. Pierwszym architektem PRL mianował się Bolesław Bierut, a wszystko, co mógł mi zaoferować, to adaptacja prymitywnych radzieckich projektów dla potrzeb Nowej Huty. Zmieniłem więc zawód. Zacząłem pisać książki i organizować wyprawy badawcze.

Zatem za kogo przede wszystkim się Pan uważa?

- Kim jestem? Tym sobie głowy nie zaprzątam. Są ciekawsze sprawy. Po prostu - jestem tym, co robię w danej chwili.

Zajmował się Pan w swoim życiu niemal wszystkim - przypomnijmy tylko organizowanie i prowadzenie wypraw naukowych, eksplorację jaskiń, badanie kultur pierwotnych czy pisanie książek - skąd czerpał Pan inspiracje i pomysły na tak różne rzeczy?

- One same stawały na mojej drodze i wszystkie były tym samym - eksploracją pod różnymi postaciami, a więc wkraczaniem w nieznane. Pisanie powieści to odkrywanie w wyobraźni świata, którego nie było. Odkrywaniem jest poszukiwanie śladów nieznanych dinozaurów na pustyni Gobi, czy wkraczanie do jaskiń, których nikt wcześniej nie widział, a także odczytywanie niezrozumiałych indiańskich zapisów obrazkowych.

Który aspekt swojej wszechstronnej działalności ceni Pan sobie najbardziej?

- Wszystkie są nierozerwalnie splecione ze sobą i dają mi taką samą radość wchodzenia w nieznane.

Bywa Pan czasem nazywany tym, który „wyprowadził polską speleologię z Tatr w szeroki świat”. Proszę opowiedzieć, jak do tego doszło, jak udało się Panu przekonać ludzi do tego rodzaju aktywności?

- Nie zrobiłem tego! I nikogo nie musiałem przekonywać. Znalazłem się w grupie młodych ludzi, którzy 50 lat temu założyli w Krakowie pierwszy w Polsce Klub Grotołazów, istniejący zresztą do dzisiaj [oprócz Kuczyńskiego założycielami byli Kazimierz Kowalski i Ryszard Gradziński - PT]. Stworzyliśmy taternictwo jaskiniowe i dokonywaliśmy prawdziwych odkryć w latach, gdy zakazane były nawet podróże do „bratniej” Czechosłowacji. Uparcie, przez lata, dążyliśmy do wypraw na coraz większą skalę. Gdy stały się możliwe, zacząłem brać w nich udział, wieloma kierowałem.

Zbadał Pan bardzo dużą liczbę jaskiń na całym świecie. Które osiągnięcie ma tu dla Pana największą wartość?

- Oczywiście to, które nazwano odkryciem stulecia w speleologii. Wylądowaliśmy śmigłowcem na dziewiczym płaskowyżu Sarisarinama w dżungli amazońskiej - niby w Świecie zagubionym Conan Doyle'a. Na tej górze stołowej, otoczonej kilometrowymi urwiskami, zbadaliśmy gigantyczne „kratery” i na ich dnie fantastyczne labirynty kryształowych jaskiń, pierwszych znanych na świecie w skałach kwarcytowych. Były to zarazem jedne z najstarszych jaskiń na naszej planecie, liczące być może i miliard lat!

Wśród rzeczy, którymi się Pan zajmował, niezwykle ciekawe wydaje się odczytanie w prekolumbijskich kodeksach indiańskich zapisów dotyczących wiedzy o biologicznej i transcendentalnej istocie życia. Proszę o tym szerzej opowiedzieć.

- Hiszpańscy zdobywcy Meksyku napotkali wspaniałą kulturę. W ośrodkach świątynnych znajdowały się biblioteki ksiąg obrazkowych, obfitością przypominające „składy sukna w Sewilli”. Zostały jednak spalone. Ocalało tylko ok. 20 kodeksów o treści astrologicznej, rytualnej, kalendarzowej i genealogicznej. W znacznej części je odczytano, ale niejasna pozostawała warstwa znaczeniowa odnosząca się do mistycznych korzeni w niebie rodów panujących i całych plemion. Badając te symbole, spostrzegłem, że w istocie przedstawiają one korzenie nie tyle mistyczne, ile biologiczne. Ówcześni mędrcy odkryli co najmniej tysiąc lat przed wynalezieniem w Europie mikroskopu, że życie ma naturę komórkową, że rośliny, zwierzęta i ludzie mają swój początek w rozmnażających się przez podział komórkach. Indianie nazwali je „drogocennymi kamieniami”. Źródło życia widzieli także w „rzeczy skręconej”, czyli podwójnej spirali DNA!
Wykazałem następnie, że symbole graficzne mają swoje biologiczne odpowiedniki w przekazach mówionych - pieśniach, hymnach, tekstach zwyczajowych. Podobną wiedzę, wyrażoną tymi samymi symbolami, odnalazłem na słynnym Dysku z Fajstos na Krecie.
Kolejnym krokiem było stwierdzenie, że źródłem tej wiedzy, w czasach przed powstaniem nauki, były transe szamańskie, dające w „zmienionym stanie świadomości” dostęp do jakiegoś uniwersalnego pola wiedzy, być może tego, które Jung próbował opisywać jako podświadomość zbiorową. Sądzę więc, iż dowiodłem istnienia drogi poznania innej niż naukowa. Odkrycia opisałem w licznych książkach i artykułach. Po dziesięciu latach do podobnych wniosków doszli niezależnie także dwaj antropolodzy, Szwajcar i Anglik.

Kierował Pan wielkimi akcjami ratunkowymi w jaskiniach. Co czuje się walcząc o życie ludzi z górami, które się kocha i podziwia?

- Kiedyś w jaskini Zimnej w Tatrach ratowaliśmy kolegę, który po przepłynięciu syfonu, zalany wodą, miał odcięty powrót. W Meksyku przez pięć dni i nocy, w górę stumetrowych studni, z walącymi się na głowę wodospadami, transportowaliśmy z głębin towarzysza wyprawy ze złamanym kręgosłupem. Nie była to walka z górami. One z nami nie walczą, są sobą, niezależnym od człowieka zbiorem zjawisk skalnych, meteorologicznych, wodnych czy lodowych. To my wchodzimy między żywioły i staramy się przeżyć. Jesteśmy szczęśliwi, gdy zdołamy dojrzeć piękno ich świata, przeżyć emocje zagrożeń i ocalić głowę. Czy góry się kocha? Nie, tak jak nie kocha się własnego ciała. W nich się żyje.

dolina langtang

Kto dla Pana jako odkrywcy i podróżnika stanowił największy wzór do naśladowania?


- Podziwiałem wielu „kolumbów”, ale ponieważ oni, ze swymi celami i motywami, byli mi bliscy psychicznie, bardziej moją uwagę przykuwali bohaterowie złowrodzy. Cortez, odkrywając Nowy Świat, nie zauważył, że miał, dane niewielu, szczęście lądowania na obcej planecie. Mogąc darować ją ludzkości, z jej wszystkimi dobrami, widział tylko siebie - deptał, niszczył, zabijał, znieważał, siał strach i nienawiść. Był zaprzeczeniem odkrywcy. Bo powinniśmy zrozumieć, że imię „zdobywcy” nikomu i w żadnej dziedzinie nie przynosi chwały. Współcześni badacze rzek, głębin i szczytów powinni go unikać. Owo dumne „zdobywać”, znaczy bowiem w istocie zakłócać i zmieniać dla własnego, egoistycznego celu. Ja zawsze chciałem odkrywać, a nie zdobywać.

Znany jest Pan również jako pisarz, autor kilkudziesięciu książek. Jak Pan to robi, że z powodzeniem podejmuje tak różne tematy: Tatrzańskie dramaty, Legendy o świętych, reportaże czy wreszcie science-fiction?

- Z powodzeniem umiarkowanym, ale jako autor zawodowy, na wiele tematów i w różnych gatunkach potrafię pisać na przyzwoitym poziomie. Zresztą zwykle podejmowałem tematykę, o której sam lubiłem czytać, na której się znałem. Materiały zresztą często zbierałem w podróżach.
Jak Pan sądzi, skąd bierze się bardzo duża popularność pańskich książek wśród czytelników?
- To już dawne czasy! Pisałem najczęściej dla młodzieży - o egzotycznym świecie, przygodach samotnych bohaterów, także o wyprawach, odkryciach. Otwierałem okienka w nieznane. Dziś tę rolę pełnią wakacyjne wyjazdy, filmy, telewizor czy komputer.

[...]

Jest Pan członkiem kapituły konkursu Kolosy. Jak z tej pozycji ocenia Pan tę inicjatywę? Czy formułę, którą przyjęto dla konkursu, uważa Pan za odpowiednią?

- Inicjatywa jest celna i wspaniała! Najlepszym dowodem jest próba jej naśladowania w kilku miejscach kraju, choć w „rozcieńczonej” postaci. Główny atut formuły Kolosów to jasność i czytelność - stawia najwyższe wymagania i nagradza rzeczywiste wyczyny.

Czy mógłby Pan może już teraz zdradzić swoich faworytów do zwycięstwa w najbliższej edycji Kolosów?

- Wykluczone!

Proszę w takim razie opowiedzieć przynajmniej o swoich planach na przyszłość.

- Nadal prowadzę badania nad wiedzą dawnych ludów. Oprócz tego gromadzę chętnych do wyruszenia w lutym z grupą Polonii z USA, ze mną jako przewodnikiem, na czternastodniową wycieczkę „Szlakiem Majów” do Gwatemali, Hondurasu, Belize i Meksyku.

Rozmawiał Piotr Tomza



na pustyni gobi 2


Rozmowa ukazała się w dodatku „Turystyka” do „Gazety Wyborczej” 2 grudnia 2000 roku. Zdjęcia pochodzą z archiwum Macieja Kuczyńskiego.