Nagroda Specjalna Kolosów w 40 rocznicę nowej polskiej drogi na szczyt Fitz Roya
Ilość wyświetleń: 1600 - Dodano: czwartek, 29 lutego 2024 10:11
Jesienią 1984 roku Piotr Lutyński, Wiesław Burzyński, Mirosław Dąsal, Michał Kochańczyk i Jacek Kozaczkiewicz znali andyjski szczyt Fitz Roya jedynie z opisów i fotografii. Zimą, 24 grudnia, stanęli na jego wierzchołku jako pierwsi Polacy. Jako pierwsi na świecie dotarli na szczyt dziewiczą drogą, nazywaną od tej pory „Polaca”. W 40. rocznicę tego doniosłego wydarzenia, uczestnicy patagońskiej wyprawy Klubu Wysokogórskiego Kraków zostaną uhonorowani tegoroczną Nagrodą Specjalną Kolosów.
Byli piątką bliższych i dalszych znajomych, których łączyła pasja wspinaczki oraz przynależność do klubów wysokogórskich. Wtedy, w 1984 roku, każdy z nich miał już znaczne doświadczenie aplinistyczne oraz wspinaczkowe sukcesy. Wiesław Burzyński wspinał się wcześniej w Tatrach, Alpach oraz Hindukuszu. Wszedł nową drogą na Grand Charmoz w Igłach Chamonix. Dokonał też pierwszego polskiego wejścia na Langar Zom South oraz na Kohe Hevad. Był instruktorem alpinizmu. Jacek Kozaczkiewicz przeprowadził nowe drogi na narożnym filarze Mont Blanc oraz zachodniej ścianie alpejskiego Petit Dru. Uczestniczył także w przejściu nowej drogi na Kazalnicy Mięguszowieckiej. Na tym szczycie nowe drogi przechodził również Mirosław Dąsal,. W Himalajach Dąsal dokonał pierwszego wejścia na wierzchołek Arjuny, a przed wyprawą do Argentyny wszedł tzw. Drogą Tadżyków na Pik Komunizmu (dzisiaj Szczyt Ismaila Samaniego) w Pamirze. Michał Kochańczyk, zeszłoroczny laureat Nagrody im. Aleksandra Doby „Wiecznie Młodzi”, cieszył się już uznaniem za spory dorobek podróżniczy, a swoje umiejętności wspinaczkowe potwierdził w Tatrach oraz tadżyckim Pamirze. Piotr Lutyński miał na koncie pierwsze zimowe przejście Filaru Puškaša w Tatrach oraz liczne ambitne przejścia w Alpach, w których wspinał się też w tandemie z Wiesławem Burzyńskim.
Jak wielu miłośników gór, przyszli członkowie patagońskiej wyprawy chłonęli książki i czasopisma o tematyce górskiej dostępne w peerelowskich księgarniach. Właśnie pod wpływem lektur Piotr Lutyński zaczął marzyć o niezdobytym dotąd przez Polaków Cerro Fitz Roy, jednej z najpiękniejszych iglic argentyńskich Andów. Lutyński przyglądał się w szczególności systemowi zacięć skalnych od północno-zachodniej strony szczytu. Widział w nim szansę na wytyczenie zupełnie nowej drogi do przełęczy podszczytowej, gdzie połączyłaby się z tzw. Drogą Casarotta. Dzięki kontaktom zagranicznym zaczął gromadzić szczegółowe informacje oraz materiały o Fitz Roy’u. Z czasem dysponował już zdjęciami lotniczymi i konkretnymi pomysłami, które był gotów zrealizować.
W pierwszej kolejności na wyprawę zaprosił Wiesława Burzyńskiego z Klubu Wysokogórskiego Kraków oraz Dąsala i Kozaczkiewicza z Krakowskiego Akademickiego Klub Alpinistycznego. Był pewien ich umiejętności technicznych oraz wzajemnej sympatii, którą uważał za ważne kryterium doboru kompanów. Michał Kochańczyk, członek KW Trójmiasto, dołączył jako ostatni. Niespodziewane dla siebie zaproszenie otrzymał od Piotra Lutyńskiego podczas spotkania w Krakowie. Lutyński zwerbował go nie tylko ze względu na doświadczenie górskie, ale i na znajomość Ameryki Południowej oraz języków obcych. Cenił też jego zaradność i serdeczność. Tak więc Kochańczyk, który w październiku jeszcze nie wiedział o wyprawie, w listopadzie wylądował z pozostałą trójką na lotnisku w Buenos Aires.
Piąty uczestnik wyprawy, Wiesław Burzyński, kończył tymczasem kilkutygodniową podróż morską na pokładzie polskiego statku. Do Argentyny dopłynął 21 listopada 1984 roku, a wraz z nim większość zespołowego ekwipunku. Na miejscu zaprocentowały kontakty Piotra Lutyńskiego wśród miejscowej Polonii. We wspomnieniach zespołu pełno jest wyrazów wdzięczności za serdeczne przyjęcie, doskonałe wino oraz kilogramy pieczonej na ruszcie wołowiny. Wkrótce jednak dla całej piątki rarytasem miała stać się słodzona kaszka kukurydziana.
Droga do podstawy ściany Fitz Roya była długa. Pierwsze dwa tysiące kilometrów pokonali samolotem, lecąc do Rio Gallegos. Dalej wynajętym samochodem, po wertepach do tzw. Hacjendy Fitz Roy. Wreszcie pozostał im marsz. Szlak do późniejszej bazy w Piedra del Fraile zajął im dwa dni. Nie doczekawszy się koni, początkowo sami dźwigali pierwszą część sprzętu. Reszta ekwipunku dotarła już na grzbietach zwierząt. W Pierdra del Fraile zajęli odkrytą, zrujnowaną szopę, w której własnoręcznie zreperowali daszek nad paleniskiem kuchennym. Palili drewnem zebranym w lesie. W tym czasie deszcze i wichury mieszały się z dobrą pogodą, pozwalającą wreszcie ujrzeć na własne oczy upragniony szczyt. Widok strzelistej, niedostępnej góry, która zajmowała ich myśli od tak dawna, wywoływał w nich wewnętrzną sportową mobilizację, ale i szczery, głęboki zachwyt.
4 grudnia rozpoczęli podejście ku ścianie, każdy z dwudziestopięciokilowym bagażem na plecach. Tego też dnia pierwszy raz dotknęli góry. Skalę wyzwania poczuli od razu. Na pierwszych kilkudziesięciu metrach gładkie, wyślizgane ściany komina spowalniały wspinaczkę. W niespełna trzy dni pokonali raptem sto metrów, zakładając po drodze liny poręczowe. Pogoda nie pomagała. Śnieg i silny wiatr opóźniały zasadniczy start, a chwilami podkopywały entuzjazm zespołu. Droga z Bazy pod ścianę, przez Paso del Cuadrado, była mozolna. Żeby ograniczyć męczące, kilkugodzinne przejścia, w odległości trzech godzin od bazy wykopali pierwszą jamę śnieżną, którą nazwali Grotą I. Później, w odległości półtorej godziny od podstawy ściany wykopali Grotę II. Mimo to nadal regularnie kursowali między mroźnym światem lodowca, a wiosenną krainą w Piedra del Fraile. Ze względu na warunki pogodowe, do 11 grudnia większość czasu spędzili w obozie.
Od 12 grudnia posuwali się kroczkami ku górze, po kilkadziesiąt metrów dziennie. Mierzący w pionowej linii 1200 metrów dziewiczy odcinek stanowił ogromne wyzwanie techniczne i kondycyjne. Większość zamierzonej drogi do przełączki podszczytowej wiodła przez dolny komin do gigantycznej depresji w ścianie, a dalej przez płyty i przewieszki lewej części olbrzymiego zacięcia. Cieknąca po ścianie lodowata woda wlewała się nieraz do rękawów i potrafiła przemoczyć wspinaczy do cna. Zadania nie ułatwiał też kiepski sprzęt. Poza dobrymi linami i częścią obozowego ekwipunku sprowadzonymi z zagranicy, członkowie zespołu byli zdani na niskiej jakości sprzęt, często tak zwane „domoróbki”, które nie spełniały standardów ówczesnego alpinizmu. Michał Kochańczyk swój czekanomłotek pożyczył od znajomych, a śpiwór i kurtkę miał szyte naprędce przed wyjazdem.
Na tym etapie ich przyczółkiem stała się niewielka kazalnica – skalna platforma w środkowej depresji ściany, którą na cześć Michała Kochańczyka nazwano „Misiówką”. Na wyprawie byli dla siebie najczęściej właśnie „Misiem”, „Falkiem” lub „Kozą”. Piotr Lutyński stał się naturalnie „Kierownikiem”. Tylko Burzyński pozostał „Wiesiem”. Michał Kochańczyk, zgodnie z założeniem „Kierownika”, zapewniał zespołowi cenne zaplecze. Dbał o jedzenie i morale całej piątki, a także spędzał dużo czasu na ścianie, wnosząc sprzęt.
Przez kolejne dni „Kierownik” w parze z Mirosławem „Falkiem” jako pierwsi, na raty i na zmiany, „urabiali” kolejne metry ściany, pokonując coraz trudniejsze technicznie odcinki. W codziennej strategii wejść zespół musiał dodatkowo uwzględniać uzupełnianie zapasów wody, którą mogli pozyskiwać z topniejących płatów śniegu w ścianach jedynie w godzinach popołudniowych. Była to dla nich zarazem jedyna szansa na umycie się poza odległą bazą.
Kolejne odcinki pionowej ściany zdobywali w większości techniką hakową. Musieli pokonywać liczne przewieszki i zakładać złożone wyciągi. Spływająca woda chwilami uniemożliwiała wspinanie. Kiedy wreszcie pojawiło się wymarzone okno pogodowe, kontuzje po odpadnięciu od skały i złe samopoczucie wykluczyły Michała, Piotra i „Kozę” ze wspinaczki na cenne dwa dni . Wiesław Burzyński i Mirosław „Falco” parli więc ku górze we dwóch. Po momentami dramatycznej wspinaczce, którą w końcówce prowadzili doszczętnie przemoczeni, po ciemku i we mgle, 22 grudnia dotarli do przełączki. Tym samym osiągnęli najważniejszy cel wyprawy: domknęli pionierską drogę, która w tym punkcie łączyła się z Drogą Casarotta.
Po dwóch dniach wspinaczki byli wyczerpani. Zmarznięci, w dziurawych już butach, przeczekali poranną śnieżycę, biwakując na wątłych, eksponowanych półeczkach. Pozostała trójka dołączyła do nich przed południem. Zespół miał jeszcze przed sobą ponad trzysta metrów do wierzchołka – na szczęście nieco łatwiejszym podejściem od nowo ustanowionej „Polskiej Drogi”. Następnego dnia, w wigilię 24 grudnia 1984, w pełnym składzie stanęli na wierzchołku góry. Swoje odczucia z tamtej chwili Wiesław Burzyński zamyka w jednym słowie: euforia!
Jeszcze tego samego dnia zeszli na przełączkę. Z resztek zapasów zrobili niezwykle skromną kolację wigilijną – pomiędzy czeluściami, w otoczeniu lodowców i żółtawych, granitowych szczytów. Przejmującego obrazu dopełniały szybujące w kominach kondory, które nieraz towarzyszyły im w niepokojąco małej odległości. Wreszcie i ciemność. Dygocąc z zimna, wśród zmrożonych skał, zaczęli śpiewać kolędy.
Nazajutrz po triumfalnym wejściu zespół rozpoczął zjazdy po uprzednio założonych poręczówkach. Prowadzący zjazdy Michał Kochańczyk podjął się sporego ryzyka, ponieważ liny poręczowe mogły zostać wcześniej uszkodzone przez lawiny. Teraz, przy okrutnym zmęczeniu, musieli zwieźć ze sobą także cały ekwipunek. Nie chcieli zwlekać – tym razem przez słońce, które nadtapiało szczytową śnieżno-lodową czapę i uwalniało z niej groźne kamienie. Jak najszybciej zmierzali więc ku dołowi. Przy ruinach swoich śnieżnych grot spalili pozostawione wcześniej śmieci, po czym dołożyli resztę ekwipunku do i tak ciężkich plecaków.
26 grudnia, wymęczeni i objuczeni, dotarli do Paso del Cuadrado, poza zasięg lawin i śniegu. Powoli zaczęli uświadamiać sobie nadchodzący kres wielkiej przygody. Po pięciu tygodniach w surowym pięknie tych stron oraz wielu sympatycznych, biwakowych przeżyciach i spotkaniach w bazie, wizja powrotu nie była łatwa. Dla Mirosława „Falki” to nie był zresztą koniec przygód. 2 stycznia, kiedy wraz z miejscowym przewodnikiem wiózł konno bagaże, o mały włos utopiłby się w rzece: w wartkim nurcie konie straciły dno, ładunek i swoich jeźdźców.
W trakcie zmagań, polski zespół spotkał kilkoro innych alpinistów, m.in. Włochów, którzy próbowali wejść tzw. Supercanalettą – tą trasą pierwsze polskie wejście uda się dopiero w 2015 roku Agnieszce Tyszkiewicz i Marcinowi Wernikowi – oraz Amerykanów, którzy wspinając się w stylu alpejskim filarem Casarotta, weszli na szczyt Fitz Roya również 24 grudnia. Polacy spotkali też parę alpinistów, wybierających się na Antarktydę w celu zdobycia szczytu Mount Vinson. Michał Kochańczyk grzecznie podpytał ich o kwalifikacje i do dziś cieszy się, że zrobił to delikatnie. Ową parą alpinistów okazał się bowiem legendarny Reinhold Messner oraz jego wspinaczkowy partner Hans Kammerlander. Tym ostatnim nie udało się jednak zdobyć Fitz Roya. Tak więc w 1984 roku na szczycie góry stanęła jedynie polska ekipa oraz napotkani przez nich Amerykanie, zaś „Polska Droga” do dziś nie doczekała się powtórnego przejścia.
7 stycznia zespół był już z powrotem w stolicy, witany entuzjastycznie przez argentyńską Polonię. Świeżo upieczeni zdobywcy Fitz Roya otrzymali też wyrazy uznania od członków Klubu Andyjskiego w Buenos Aires. Udzielali wywiadów prasie oraz sami nagrywali na gorąco własne wspinaczkowe wspomnienia, korzystając z niesłabnącej gościnności zaprzyjaźnionych już gospodarzy. Odpoczynek w stolicy nie trwał jednak długo. Tydzień później szykowali się już do zdobycia Aconcaguy. Jak się wkrótce okazało: udanego.
Za pierwsze polskie wejście na Fitz Roya oraz wytyczenie nowej, niezwykle ambitnej drogi, zespół alpinistów otrzymał Srebrny Medal za Osiągnięcia Sportowe. Mimo wielkości samego dokonania, ich wyczyn nie kwalifikował się do złotego medalu, ponieważ według przyjętych kryteriów... Fitz Roy był na to za niski. Chociaż oficjalne gratulacje zdobywcom przekazał nawet papież, wyprawa patagońska nie zdobyła też w tamtym czasie adekwatnego rozgłosu. Był to w dużej mierze skutek decyzji zespołu, przypieczętowanej przez Piotra Lutyńskiego, żeby swoją obecnością na ekranie nie legitymizować reżimowej telewizji PRL-u. Cała piątka zdobyła jednak niewątpliwy szacunek i renomę w polskim środowisku alpinistycznym, które zaowocowały również kolejnymi zaproszeniami na wspinaczkowe ekspedycje. Historyczne wejście związało też kompanów z Fitz Roya trwałą przyjaźnią.
Krótko po powrocie z Andów, Wiesław Burzyński uległ fatalnemu wypadkowi. Porzucił czynną wspinaczkę i poświęcił się działalności szkoleniowej. Mirosław „Falco” Dąsal w kolejnych latach uczestniczył m.in. w wyprawach na K2 oraz Lhotse. Zginął w 1989 roku podczas wypraw na Mount Everest w lawinie, wraz z czwórką innych himalaistów. Jacek Kozaczkiewicz również wspinał się w Himalajach. Stracił życie w wypadku samochodowym na Słowacji w 1998 roku. „Kierownik” Piotr Lutyński przeniósł się na stałe do Kanady i pozostał aktywnym alpinistą.
Na tegorocznej edycji gdyńskich Kolosów mamy nadzieję gościć całą trójkę żyjących Autorów „Polskiej Drogi”: Piotra Lutyńskiego, Wiesława Burzyńskiego oraz Michała Kochańczyka.
Źródła:
GÓRY, nr 4 (179) kwiecień 2009 r.
Góry, nr 4 (119) kwiecień 2004 r.
Taternik, nr 1, styczeń 1985 r.
„Fitz Roy”, Bezdroża, 2001 r.
oraz własne wspomnienia Wiesława Burzyńskiego