Świat wokół Żoliborza

Ilość wyświetleń: 53307 - Dodano: sobota, 28 stycznia 2012 00:04

Świat wokół Żoliborza

- Zawsze mówiłem moim przyjaciołom: „Zobaczycie, jeszcze będę jeździł po świecie”. A oni dyskretnie stukali się w czoło, zwłaszcza w czasach stalinizmu, kiedy tego rodzaju pomysły były dowodem obłędu

  

Fragmenty obszernego wywiadu, jaki z Olgierdem Budrewiczem w jego warszawskim mieszkaniu przeprowadzili latem 2006 r. Sławek Kunc i Piotr Tomza

(...) Wojna i Powstanie Warszawskie musiały bardzo mocno zaważyć na życiu pana i całego pańskiego pokolenia. Jak patrzy się na świat, gdy ma się za sobą tak silne przejścia?

  

Olgierd Budrewicz: - Istnieje ciągła potrzeba porównywania. Leciałem do Tokio, na przykład. Mówiono mi, że miasto było straszliwie doświadczone podczas wojny. Zacząłem drążyć temat – okazało się, że owszem, zostało przede wszystkim spalone, bo wcześniej miało głównie drewnianą zabudowę. Ale całkowite zniszczenie stolicy? Ja wiem, co znaczy całkowite zniszczenie stolicy.

 
Poza tym nieustannie towarzyszył mi swego rodzaju kompleks. Kiedy podczas jednej z największych wypraw mojego życia, płynąc w górę rzeki Ubandi w Kongo, szlakiem Josepha Conrada do „jądra ciemności”, słyszałem nocą strzał – to myśliwy strzelał do krokodyli – za każdym razem się budziłem, będąc pewnym, że to Powstanie. Przez długi czas każdy usłyszany strzał był dla mnie strzałem oddanym w trakcie Powstania Warszawskiego. Bo to było wielkie, głębokie przeżycie. W końcu wtedy ten odgłos oznaczał śmierć. W Powstaniu straciłem przecież wielu przyjaciół i kolegów.

  

(...) Jak to się stało, że zaczął pan pisać reportaże z zagranicy, skoro w swoją pierwszą podróż wyruszył pan dopiero w połowie l. 50.?

  
- To było tak: co prawda studiowałem prawo, ale cały czas marzyłem o podróżowaniu. Zawsze mówiłem moim przyjaciołom: „Zobaczycie, jeszcze będę jeździł po świecie”. A oni dyskretnie stukali się w czoło, zwłaszcza w czasach stalinizmu, kiedy tego rodzaju pomysły były dowodem obłędu.

   

W pewnym momencie ktoś mi doradził, żebym - ponieważ paszportu i tak nie dostanę – pojechał do Gdyni i zamustrował się na statek handlowy. Książeczka żeglarska zastępowała paszport, a otrzymać ją było znacznie prościej. Tak też zrobiłem – zaciągnąłem się na MS „Szczecin” i popłynąłem na Morze Śródziemne. Odwiedziłem wtedy m.in. Albanię, Syrię, Egipt i Liban, a następnie napisałem o tym tekst, który – bynajmniej nie zamówiony – wysłałem do „Przekroju”. Marianowi Eile, redaktorowi naczelnemu, spodobał się on na tyle, że nie tylko go wydrukował, ale jeszcze zaproponował mi etat. To, że odtąd jeździłem po świecie, zawdzięczam właśnie jemu.

  

W „Przekroju” byłem zatrudniony przez 15 lat, a i później pisałem jeszcze do niego dość często. To właśnie Marian Eile za każdym razem załatwiał mi paszport, o który było wtedy bardzo trudno. Bardzo. (...)

  

Kłopoty miewałem jednak nie tylko z wyjazdem z Polski, ale i z przemieszczaniem się po świecie. Łatka dziennikarza z kraju komunistycznego – chociaż sam nie byłem nigdy członkiem partii – niekiedy bowiem bardzo utrudniała życie. Od czasu do czasu nie chciano mnie gdzieś wpuścić. Zupełnie paradoksalna sytuacja przytrafiła mi się zresztą zupełnie niedawno. Odmówiono mi wjazdu do Królestwa Tonga na Pacyfiku, uzasadniając to tym, że nie przyjmuje się w nim obywateli państw komunistycznych i nie wydaje się im wiz. Bardzo długo musiałem się telefonicznie awanturować z miejscowym ministrem policji, tłumacząc mu, że w Polsce jakiś czas temu zmieniono już ustrój i nawet wstąpiliśmy do NATO. W końcu go przekonałem, ale było to bardzo ciężkie przeżycie.

  

(...) W książkach takich jak „Ta przeklęta susza” czy „W cieniu bomby D” zajmował się pan niezwykle trudnymi, być może nierozwiązywalnymi problemami: klęską głodu i niekontrolowaną eksplozją demograficzną. Czy po pierwsze pisząc, a po drugie spotykając się z określonym odbiorem tych tekstów, nie miał pan wrażenia, że samo pisanie to trochę za mało? Nie chciał pan czynnie zaangażować się w pomoc i próby rozwiązywania kwestii, które były dla pana ważne?

  

- Pamiętam swoją pierwszą wizytę w Indiach. Wróciłem z niej autentycznie chory. Psychicznie chory. To, co widziałem, było dla mnie straszne. Ale jest we mnie chyba zbyt dużo nerwowości – prawdopodobnie nie umiałbym się skupić na czymś bardzo wąskim. Ważnym, ale wąskim. Kiedy piszę, powiedzmy, o AIDS, to robię to zawsze „przy okazji”, np. przygotowując reportaż z Południowej Afryki. 

  
W ogóle zresztą, jeśli podejmuję temat chorób, to problem malarii jest dla mnie ważniejszy niż wszystkie inne. Bo przed malarią nie ma możliwości obrony, w związku z czym rocznie umiera na nią grubo ponad milion osób, głównie dzieci. Byłem kiedyś w Atlancie, gdzie mam przyjaciół, profesorów w federalnym biurze chorób zakaźnych. Od 30 lat pracują nad wynalezieniem szczepionki na malarię – nie udaje im się. Kompletna porażka. I to jest przerażające, dlatego – tyle mogę zrobić – właściwie w każdym swoim tekście dotyczącym świata tropikalnego, staram się przynajmniej wspomnieć o malarii. Bo to jest straszliwa klęska ludzkości, choć oczywiście nie jedyna, a jednak mówi się o niej znacznie mniej niż np. o wspomnianym wcześniej AIDS.

  

(...) Wspominał pan o kłopotach z otrzymaniem paszportu w PRL-u. To też się dziś zmieniło. Na szczęście nie ma już takich problemów i ludzie coraz śmielej podróżują. Bardzo często są to wyjazdy niskobudżetowe. Próbował pan może sam czegoś takiego? 

   

- Nie, ale cały czas się o to ocieram. Ja też jeździłem lokalnymi środkami transportu, w autobusach pomiędzy kozami a gęśmi. Również miewałem bardzo skromne środki na utrzymanie i dokonywałem nie lada sztuk, żeby trochę zaoszczędzić i móc gdzieś zostać dłużej. Dlatego z całych sił popieram tych młodych ludzi, których nazywam „turystami plecakowymi” i gorąco polecam taki sposób podróżowania. Oczywiście pod warunkiem, że przestrzega się pewnych zasad, które młodzi niestety często lekceważą.

  

(...) Największym wrogiem może się okazać brak pieniędzy. Sam również nocowałem nieraz w dramatycznych warunkach i strasznych hotelach – dziś pewnie bym już tego nie potrafił i nawet chyba nie chciał – więc wiem, że można mieszkać bardzo źle. Ale nie można mieszkać na ulicy. Tymczasem np. w Maroku, niedawno, w jednym z miast, w arabskiej dzielnicy, spotkałem żyjące w takich warunkach młode białe kobiety i podobnych im mężczyzn. Co tam robili? Mogłem się tylko domyślać, ale nie było to na pewno coś, co radowało duszę, bo w grę wchodziła i prostytucja, i narkotyki. Obawiam się sposobów podróżowania, które uwzględniają takie możliwości.

  

Rozmawiamy dużo o zmianach zachodzących na różnych płaszczyznach, tymczasem jest coś, co nieustannie trwa: małżeństwo pana i pana żony. Są państwo razem już ponad 60 lat – sprawa zupełnie fenomenalna.

   

- Sam tego nie rozumiem.

  

Jak państwo wytrzymali ze sobą tyle czasu?

  Olgierd Budrewicz, fot. Sławek Kunc

Hanna Budrewicz [zmarła w maju 2010]: - Ja jestem świętą osobą.

  

- A ja się czasem staram zrewanżować i np. teraz zabieram żonę do Brazylii. Była już na prawie wszystkich kontynentach, ale akurat nie w Ameryce Łacińskiej.

  

- Też sama nie wiem, jak z nim wytrzymałam, ale skoro przeżyłam komunę, to i Budrewicza dam radę.

  

I jeszcze kolejna niesamowita sprawa: jest pan chyba jedynym, a na pewno jednym z nielicznych dziennikarzy, którzy w takim wieku wciąż jeżdżą po świecie i są aktywni zawodowo. Nadal pisze pan korespondencje z tak odległych zakątków świata, jak Kolumbia czy Afryka Południowa. To jakiś ewenement.

   

- Sam nie wiem, jak to jest. Jakoś mi się rzeczywiście udaje. Poza tym jestem bardzo zaprzyjaźniony ze swoją redakcją, tygodnikiem „Wprost”. Bardzo mnie tam lubią i chętnie pomagają. Ostatnio natomiast – z okazji 25. rocznicy spłynięcia przez Polaków kanionem Rio Colca - z tym że już nie dziennikarsko, byłem w Peru, na zaproszenie „The Explorers Club”.

  

(...) Jedna z pana książek nosi tytuł „Byłem wszędzie”. Nie żal panu, ze nie ma już żadnego nowego miejsca na Ziemi, gdzie mógłby pan pojechać?

  

- Ależ nie, ten tytuł to taki żart. Miejsc jest jeszcze dużo, bardzo dużo. Np. szalenie lubię wyspy. Interesują mnie nie tylko jako zjawisko geograficzne, ale też dlatego, że ich istnienie wiąże się bardzo często z występowaniem jakiejś subkultury, z jakąś dziwną historią czy niespotykaną florą i fauną. Takich wysp, na które bardzo chciałbym pojechać, mam na swojej liście ok. 50. Szczególnie Mikronezja jest pod tym względem niezwykła: między Hawajami a wyspą Guam i Marianami rozsiane są dosłownie tysiące wysepek. Niektóre z nich, choć położone tuż obok siebie, diametralnie się między sobą różnią – do tego stopnia, że na jednej z nich panować może wieczna susza, na drugiej zaś bez przerwy pada deszcz.

  
Tak więc mam jeszcze co zobaczyć. 

  

[Warszawa, sierpień 2006]